Rowerem

Pulau Penang

Niebo jest jeszcze zupełnie ciemne. Miasto śpi, kłótnia rikszarzy burzy poranną ciszę. Malezja budzi się później niż inne azjatyckie kraje. Nikt jeszcze nie trąbi, z nieba nie leje się żar. Gdzieś w oddali światła portu na stałym lądzie odbijają się w czerni wody. Mdli mnie od kołyszącego się promu, zapachu silnika, rdzewiejącego metalu. Odwracam głowę i patrzę na oddalającą się wyspę, czuję melancholię i żal, że opuszczamy już miejsce, z którego tak ciężko było nam wyjechać.
Już o świcie ruch jest ogromny, co chwilę mijamy niebieskie znaki z rowerem, ale brakuje pobocza, samochody mijają nas z ogromną szybkością. Milczymy i boimy się przyznać chyba sami przed sobą, że te ostatnie dni jazdy do Kuala Lumpur nie będą przyjemne i żałujemy, że nasz czas na Penang już się skończył. Dzwonie na Tomka, żeby się na chwilę zatrzymał. Łyk wody, już o ósmej temperatura jest nie do wytrzymania.
– Ej… straszna droga co?
– No…
– Wracamy?
– Gdzie? Na Penang?!
I wróciliśmy! Codziennie obiecywaliśmy sobie, że jutro już napewno wyjedziemy, ale zawsze coś nam „wypadało”, albo nam się po prostu nie chciało, albo zachorowałam, albo akurat wypadało święto Thaipusam, więc szkoda by było nie zobaczyć. I kiedy już nam się udało, zawróciliśmy po niecałych 20km!

Po raz pierwszy przyjechaliśmy do Georgetown jakieś pięć lat temu. I naprawdę fajnie było przypominać sobie ścieżki, którymi wtedy spacerowaliśmy, miejsca, których już nie ma, nawet te same stoiska. To takie uczucie, jakby po wyjeździe czas się w tym miejscu zatrzymał i kiedy wracasz, wszystko rusza na nowo. Baliśmy się, że ciężko będzie znaleźć tani nocleg, ale okazało się, że nawet w tak turystycznym i dużym mieście, udało nam się znaleźć niesamowity, stary, drewniany hotel za 27RM.

DSC02888

Niesamowite na Penang jest to, że idąc ulicą można podróżować w czasie. Spacerując w dzielnicach chińskiej czy na przykład indyjskiej, nie trudno zapomnieć, że wciąż jesteśmy w Malezji, że jest XXI wiek. Nad dachami starych, przepięknych często domów, górują wysokie, nowoczesne, pokryte szkłem centra handlowe. Wyspa to fascynująca mieszanka kultur, twarze mieszkańców również się różnią, mieszkają tu głównie Hindusi, Chińczycy i Malajowie ale jest też wiele ludzi, którzy wyemigrowali tutaj z Europy, Indonezji, Tajlandii czy Japonii. Skutkuje to tym, że można natknąć się na ulubione przez nas wciśnięte pomiędzy innymi budynkami przepiękne świątynie chińskie, czy jaskrawe, przerysowane  indyjskie, usłyszeć nawoływanie muezina do modlitwy. Ale to również raj jedzeniowy, na Penang można spróbować naprawdę wszystkiego od chińskiej ciepłej bułeczki z nadzieniem z czerwonej fasoli, po świetnej jakości japońskie sushi, o czym za chwilę. 🙂

DSC02868

DSC02873

DSC02876

DSC02905

DSC02907

Mieliśmy zostać tylko parę dni, chwilę odpocząć, ale tak jak już pisałam nie udało nam się.Penang słynie z dobrego jedzenia. No i oszaleliśmy! Jak już wszyscy wiedzą uwielbiamy odkrywać nowe smaki i generalnie jeść, ale tym razem zwariowaliśmy, zakochaliśmy się w kuchni japońskiej. Znaleźliśmy najlepiej ocenianą na wyspie restaurację z sushi i tak wracaliśmy do niej jeszcze parę razy, zawsze żałując, że nie mamy paru żołądków, żeby móc spróbować wszystkiego. Już Kasia z Przemem mówili nam o tym, że prawdziwe sushi, nie takie przygotowane w domu, to eksplozja smaku w ustach. Ale jak można wyobrazić sobie, że jeden kęs może kryć w sobie taką harmonię, idealną całość, która powoduje, że kręci się z niedowierzaniem głową? Brakuje słów, żeby opisać jak fantastycznie może smakować surowa ryba, świeżo starty chrzan wasabi czy wydawałoby się zwyczajny smażony ryż z czosnkiem. Wiem, że zwolenników sushi na świecie jest wielu, ale wiem też, że sushi, które nawet w restauracji próbowaliśmy w Polsce ma się nijak do tego, które mieliśmy okazję spróbować tutaj, w Malezji. Próbowaliśmy w mieście sushi w paru innych miejscach, ale jednak ta jedna restauracja wywarła na nas największe wrażenie.

DSC02910

Sashimi – surowe mięso, tutaj akurat łosoś, tuńczyk i biały tuńczyk, podawane po prostu z wasabi.

DSC02912

Na środku zdjęcia – japoński węgorz w sosie teriyaki.

DSC02918

Na pierwszym planie przegrzebki smażone metodą teppanyaki.

DSC02919

Warzywa w tempurze.

DSC02928

Edamame czyli zielona soja.

DSC02951

Rainbow rolls

DSC02952

Na zdjęciu tego nie widać, ale to największa sałatka jaką kiedykolwiek dostaliśmy w restauracji. Z łososiem, nerkowcami, kotlecikami rybnymi i z dressingiem sezamowym.

DSC02960

Wyśmienity dorsz w sosie teriyaki z maślanymi warzywami…

DSC02961

Lody z czarnego sezamu dla których można umrzeć.

DSC02923

Mogłoby się wydawać, że to już wszystko co zamówiliśmy, ale oczywiście było tego duużo więcej, nie chcemy jednak czytelnikom narobić smaku. 😉 Oczywiście naszej jedzeniowej wędrówki nie skończyliśmy jedynie na japońskiej restauracji. Uwielbiamy w Malezji to, że można zjeść tutaj prawdziwą indyjską masalę dosę, napić się gorącego czaju na ulicy czy nawet uwielbianą przez nas vada z południowych Indii.

DSC02899

Ale bywaliśmy też w innych miejscach, w wielu wegetariańskich, gdzie po raz pierwszy w życiu spróbowaliśmy ryżu z grzybami gotowanego na parze w liściach lotosu, kremu z czarnego sezamu, czerwonej zupy zrobionej z wina ze sfermentowanego ryżu, czy ryby w panierce z polenty.

DSC03007

DSC03005

DSC02940

DSC02957

No i oczywiście czekolada, a w tle churrosy z sosem z białej czekolady…

DSC02932

Być może powinniśmy zmienić nazwę bloga, na przykład: „Co jedzą Daria i Tomek w podróży”?

W między czasie, albo raczej pomiędzy posiłkami, chowaliśmy się w kawiarniach. W Malezji, nie wiemy dlaczego jest zawsze najgoręcej. Nie ma takiego miejsca na ziemi, w którym byliśmy do tej pory, gdzie byłoby nam tak gorąco jak tutaj. Powietrze jest tak gęste od ciepła, że zwyczajnie nie da się chodzić, żyć, nawet jak bardzo się zmuszaliśmy na spacer w ciągu dnia, żeby coś zobaczyć, obejrzeć, tak czy siak w końcu lądowaliśmy w jakiejś kawiarni. Kawa! Jak nam brakowało dobrej, aromatycznej kawy. W Georgetown znaleźliśmy kawiarnie z małym ogródkiem w środku, gdzie uwielbialiśmy przesiadywać godzinami, czytać książki i patrzeć na ludzi. Te klimatyzowane kawiarnie właśnie spowodowały tą chorobę, o której wcześniej wspominałam, przez którą, a raczej dzięki której zostaliśmy tutaj dłużej. 🙂

DSC02860

DSC02937

Thaipusam to święto hinduistyczne obchodzone podczas pełni księżyca, głównie w południowych Indiach, ale również w Malezji ze względu, na dużą liczbę mieszkających tutaj Tamilów. Jest to pielgrzymka, podczas której uczestnicy wprowadzają się w stan, w którym jak twierdzą nie czują bólu. Podczas procesji, ludzie niosą ofiary w postaci ciężarów, często przyczepionych na hakach do skóry. Procesja trwa od samego świtu do nocy, hindusi maszerują w upale, co kilkaset metrów zatrzymują się by wykonać rytualny taniec. Pomimo wydawałoby się krwawego, okrutnego święta, jest to radosny czas,pięknie ubrani ludzie się cieszą, gra głośna muzyka, panuje radosna atmosfera. Na ulicach rozdawane jest darmowe wegetariańskie jedzenie.

DSC02974

DSC02971

DSC02987

DSC02992

Na koniec powrócę jeszcze na chwilę do początku opowieści, kiedy zdecydowaliśmy się, że jednak wracamy. Wróciliśmy więc do tego samego hotelu, gdzie przywitano nas słowami : „Ale myśleliśmy, że wyjechaliście już?!”, wróciliśmy na ostatnią kawę do naszej ulubionej kawiarni i późnym wieczorem, kiedy miasto oddycha z ulgą, bo wreszcie jest chłodno, poszliśmy na ostatni długi spacer, rozświetlonymi, pełnymi życia ulicami.

Stwierdziliśmy, że tych ostatnich dni podróży nie mamy ochoty spędzać na długich, prostych, zatłoczonych drogach. Wcześnie rano znów znaleźliśmy się na promie, który zabrał nas i nasze rowery (które ostatnimi czasy są na „wakacjach” tak jak i my) na inną wyspę, Langkawi. 😉

Pozdrawiamy!


Podróżnicze tabu

Ktoś nas ostatnio zapytał dlaczego nasze notki są takie skromne, czemu wrzucamy tak mało zdjęć. Powód jest prosty. Z lekka nudzi nas ta podróż. Mało kto o tym pisze bo przecież jadąc za granicę a już w ogóle na inny kontynent podróżnik czy turysta programuje się na „Jadę na wakacje, musi mi się podobać”. A nawet jeśli się nie podoba to podróżnik na blogu tego nie opisze. Bo „Jak to? Wydałem kupę kasy na bilety, nie wypada żeby się nie podobało” A więc nudzi nas monotonia krajobrazów, nudzi nas jazda tymi drogami. Zeszłoroczną podróżą po Kolumbii i Ekwadorze postawiliśmy sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Tam każdy kilometr był przeciekawy a każdy dzień inny. W Ameryce Południowej przeżyliśmy mnóstwo widokowych orgazmów. Droga była celem samym w sobie i nic poza pedałowaniem nie było nam do szczęścia potrzebne. Po Kambodży i Tajlandii przejechaliśmy około 3600km i już wszystko zlewa nam się w jeden dzień. Ciężko zapamiętać gdzie jechaliśmy 2 dni temu bo drogi i krajobraz wyglądają niemal identycznie. Ciągnące się po 50km proste drogi z plantacjami kauczuka, palmy olejowe i brak zakrętów. A jak już mogło by być ładnie to stoi masa resortów, które ten widok doszczętnie masakrują. W Tajlandii więc widokowych orgazmów nie doświadczamy. Liczymy często kilometry do następnego miasta albo planujemy następną podróż rowerem. W każdym razie na pewno nie w te rejony bo rowerowo się tu nie spełniamy.
Oczywiście nie jest też tak, że nic nam się w Tajlandii nie podoba. Tak miłych życzliwych i uśmiechniętych ludzi nie spotkaliśmy chyba od czasu autostopowego wyjazdu do Turcji. Podoba nam się masa ulicznego jedzenia a w szczególności wieczorne targi, gdy ludzie wychodzą na ulicę i jedzą, jedzą, jedzą bo Tajowie lubią dużo zjeść. Zupełnie jak my 🙂
Podobają nam się opustoszałe plaże, gdzie rozbijamy namiot a rano zwijamy się na szybko bo okazuje się, że nie wzięliśmy pod uwagę przypływu 😉
Tajlandia jest mega ciekawa ale po prostu nie na rower, przynajmniej nie dla nas.
Tymczasem wczoraj wjechaliśmy do Malezji, zostało nam nieco ponad 3 tygodnie podróży i jedynie około 700-900 km do zrobienia więc ta końcówka nieco mniej rowerowa. Będzie pewnie więcej jedzenia bo w Malezji jedzenie jest jeszcze lepsze niż w Tajlandii. Będzie więcej czytania, bo po dniu spędzonym w siodełku, nie ma nic przyjemniejszego niż pyszna kolacja i dobra książka. I przede wszystkim obijania się, bo kiedy za dwa miesiące będziemy wstawać do pracy o szóstej zamarzymy jeszcze o nicnierobieniu.

Miasto Trang
DSC02828

DSC02830

DSC02831

DSC02832

DSC02837

Owsianka z dodatkami na śniadanie z mlekiem sojowo sezamowym
DCIM100GOPROGOPR0740.

Nie będziemy oglądali telewizji! 😛

DCIM100GOPROGOPR0749.

DCIM100GOPROGOPR0743.

DCIM100GOPROGOPR0751.


Wschodnie wybrzeże

Kasię i Przema odebraliśmy wieczorem z dworca Prachuap Khiri khan. Zabawne jest to, że zawsze spotykamy się w takich niezwykłtch miejscach, rzadko w Polsce, często gdzieś… 🙂 Ugotowaliśmy przywitalne kotlety i curry, uzgodniliśmy, że jedziemy w tym samym kierunku i tak zaczęło się wspólnie spędzone dwa tygodnie. Zupełnie inaczej jedzie się w czwórkę, ale o niebo weselej zatrzymać się na dzikiej plaży w namiocie i wspólnie ugotować kolację.
Z Prachuap Khiri khan kierowaliśmy się na południe, wschodnim wybrzeżem Tajlandii. Jechaliśmy głównie bocznymi drogami, w słońcu i w deszczu, zrywaliśmy kokosy z palm, lub zbieraliśmy je z ziemii (czego Tomek chyba już zawsze będzie żałował…), kąpaliśmy się w ciepłym morzu, nocowaliśmy w świątyni buddyjskiej, gdzie zostaliśmy obdarowani smakołykami, spaliśmy w namiocie na niesamowicie pięknych plażach, wlóczyliśmy się po miastach w poszukiwaniu przysmaków i po prostu byliśmy znów razem, cieszyliśmy się drogą. 🙂
Dziękujemy Wam za ten czas!
Po tych dwóch tygodniach musieliśmy się rozstać bo nasze drogi się rozchodziły, ale kto wie może jeszcze znów się niedługo zobaczymy. 🙂

DSC02775

DSC02777

DSC02772

DCIM100GOPROG0080566.

DSC02779

DSC02796

DSC02803

DSC02805

DSC02813

DCIM100GOPROG0060560.

DCIM100GOPROG0100604.

DCIM100GOPROGOPR0540.

DCIM100GOPROGOPR0612.

DCIM100GOPROGOPR0704.


Nowy rok

Północne wybrzeże Tajlandii, nazwijmy je wybrzeżem pod Bangkokiem odbiegło troszkę od tego, czego oczekiwaliśmy. Być może podróżując nie powinno się mieć żadnych oczekiwań czy wyobrażeń, lecz kiedy tak jeździliśmy po Kambodży dniami myśleliśmy o tym jak bardzo chcemy być nad morzem, byczyć się na cichej, białej plaży, spać pod namiotem i przede wszystkim zatrzymać się gdzieś na dłużej. No i niestety nam się nie udało. A może niezbyt dobrze szukaliśmy? To co znaleźliśmy to resorty o wygórowanych cenach, sklepy z pamiątkami i masa turystów. Nie udało nam się znaleźć żadnego noclegu przy plaży, bo samym tylko noclegiem bardzo przekroczylibyśmy nasz dzienny budżet. Ze względu na to, że zdecydowaliśmy się ominąć Bangkok zmuszeni byliśmy przez parę dni, które akurat wypadły na okres świąt, poruszać się po szerokich, wielopasmowych drogach. Przede wszystkim piekielnie nudnych drogach. Czas umilaliśmy sobie śpiewając na całe gardło, a hałas był tak duży, że i tak nikt tego nie zauważał. W takich dniach ważne są te małe rzeczy, te drobne chwile, szczegóły, które powodują jednak, że uśmiech nie znika z twarzy, że warto jechać dalej kolejny kilometr. Po drodze spotkaliśmy masę innych rowerzystów, czy to z Tajlandii czy innych części świata. I te krótkie rozmowy przy drodze czy chociaż pozdrowienie przy mijaniu zawsze przyjemnie ogrzewają serce. 🙂
Przez te parę dni mało robiliśmy zdjęć, nie chciało nam się wyciągać z sakwy aparatu, chyba że aby zrobić zdjęcie 7 eleven (taka tajska „żabka”), czy zatłoczonej drogi. Te zdjęcia poniżej, to te radosne chwile, te szczegóły, o których pisałam wcześniej.

DSC02696

To zdjęcie zrobiliśmy przy samej drodze, zanim wbiliśmy się w autostrady:
DSC02699

DSC02701

DSC02705

Na ten las mangrowy trafiliśmy przypadkiem po drodze do Ban Phe:
DSC02708

DSC02711

DSC02717

DSC02718

DCIM100GOPROGOPR0287.

DCIM100GOPROGOPR0476.

Daria i Tomek śpiewają kolędy 😉
DCIM100GOPROG0010314.

Nawet nie wiecie jakie to było dla nas szczęście, kiedy wreszcie mogliśmy zjechać na boczną drogę, jechać rower obok roweru, w ciszy, po wioskach, gdzie przy drodze rosną palmy i ananasy, znów przyglądać się toczącemu się życiu z bliska. I z takiej właśnie drogi trafiliśmy do Parku Narodowego Khao Sam Roi Yot, a tam trafiliśmy na plażę i akurat tego dnia, tej nocy wypadał nowy rok. 🙂 Spędziliśmy go na plaży, w namiocie. A towarzystwa dotrzymywały nam gwiazdy i parę błąkających się psów. Cudownie!

DCIM100GOPROGOPR0487.

DSC02728

DSC02744

DSC02746

DSC02748

Jak narazie wybrzeże wschodnie podoba nam się bardziej, bo pomimo miejscowości pełnych resortów można znaleźć miejsca jakie lubimy. 🙂
Życzymy Wam kochani dobrego roku i dziękujemy, że wciąż z nami jesteście i chcecie czytać to co mamy do napisania.
Pozdrawiamy.


Plażowo, krewetkowo, kokosowo !

Raz, dwa i przekraczamy bez problemów Tajską granicę. Nie wiem właściwie dlaczego byliśmy tacy zaskoczeni, być może spodziewaliśmy się, że skoro i morze to i płaskie tereny, ale nie! W górę i w dół i w koło i w koło te małe pagórki naprawdę wyssały z nas ostatnie siły mocno wyczerpane po Kambodży. Zatrzymaliśmy się więc bardzo szybko, w pierwszej wiosce, która stanęła nam na drodze – Khlong Yai. I zostaliśmy oczarowani… Jeszcze na rowerach, nawet nie znaleźliśmy jeszcze noclegu a już nie mogliśmy się powstrzymać, żeby nie zapuścić się w sieć wąziutkich, zacienionych uliczek, właściwie pomostów, pod którymi cicho chlupotała woda. Im dalej się zagłębialiśmy, tym bardziej zbliżało się do nas morze, zapach ryb, a w coraz szerszych kanałach kolorowe łodzie czekały na kolejny dzień pracy. Mijani ludzie pozdrawiali nas naprawdę ciepło, nie odrywając się od skrobania ryb, naprawiania sieci czy reperowania narzędzi kiwali nam z uśmiechem głowami. Niesamowity klimat, cisza i spokój, przepyszne straganowe przysmaki. Tajlandio, nie mogłaś powitać nas lepiej!
Jak żałujemy teraz, że w Khlong Yai zatrzymaliśmy się tylko na tę jedną noc, wydawało nam się, że to jedno z typowych nadmorskich miasteczek, które jeszcze zobaczymy. Ale niestety, okazało się, że było jedyne w swoim rodzaju.

DSC02647

DSC02644

DSC02648

DSC02650

DSC02655

DSC02657

DSC02658

A oto kolejne małe szczęście, natknęliśmy się przypadkiem na te urocze ryby, poskoczki mułowe, które żyją tak sobie skacząc w błocie i kopiąc mini baseny. 🙂
DSC02660

DSC02661

DSC02663

DSC02665

A wieczorem czas na targ i zimnego kokosa! 😉

DSC02672

Następnego dnia zupełnie nie w naszym zwyczaju, bo już po wschodzie słońca, wstaliśmy z łóżka i poszliśmy na targ po zapasy jedzenia. Wypełniony po brzegi worek na wodę przyczepiliśmy do roweru i powoli ruszyliśmy dalej. Z drogi przyglądaliśmy się spokojnemu morzu i kiedy tylko widzieliśmy jakiś zjazd od razu skręcaliśmy, żeby sprawdzić czy uda nam się znaleźć coś ciekawego. I tak trafiliśmy na knajpkę bez nazwy tuż nad samą wodą, gdzie zdecydowaliśmy się odpocząć, po kilkunastu kilometrach zaledwie 😉 i coś zjeść. Może przy okazji napiszę o tym, że nasz wegetarianizm już dawno przestał istnieć ze względu na to, że z dnia na dzień coraz bardziej lubimy owoce morza, szczególnie tutaj, takie świeże i przygotowane z taką wprawą… Ach! Na obiad zamówiliśmy więc sałatkę z zielonej papai z owocami morza i do tego smażony ryż z … owocami morza. 🙂

DCIM100GOPROGOPR0262.

DCIM100GOPROGOPR0266.

Tego dnia zatrzymaliśmy się na noc na plaży w namiocie. Jedyni ludzie jakich spotkaliśmy to kobiety żyjące tuż nieopodal, które zbierały przy wodzie jakieś stworzonka do wiaderek. Rozbiliśmy się i od razu wskoczyliśmy do wody, która okazała się tak niesamowicie ciepła, ze w sumie chłodniej nam było na powietrzu. 🙂 Zjedliśmy makaron i czytając na głos wspólnie książkę cieszyliśmy się pięknym zachodem słońca. Kiedy tylko zrobiło się ciemniej z jamek na plażę wyszło milion śmiesznych krabów. Wydaje nam się, że musieliśmy się rozbić na paru wyjściach z jamek bo kiedy tak leżeliśmy w ciszy nagle coś się zaczęło pod naszymi karimatami ruszać, skrobać i wydawać jakieś rozzłoszczone odgłosy. Później chyba na złość jeden z największych krabów, próbował się wspiąć na nasz namiot, skrobiąc przy tym niesamowicie. Szum wody ukołysał nas do snu, a gwiazdy nad głowami migały wesoło.

DSC02675

DCIM100GOPROGOPR0271.

Dużo w ostatnich dniach mamy słońca, morza i ciepła. I tak kolejnego dnia zatrzymaliśmy się w miasteczku, z którego można wybrać się na Ko Chang, a widok z naszego pokoju i tarasu był taki:

DCIM100GOPROGOPR0276.

DSC02679

DSC02678

Naprawdę przyjemnie nam się tutaj pedałuje, przyjemnie zatrzymywać się sto razy przy drodze, przy kolejnym straganie z jedzeniem, żeby tylko „sprawdzić” co oni tam znowu gotują. I dni płyną nam dosyć spokojnie, nie jeździmy wcale daleko, ale czujemy, że potrzeba nam chwilę przerwy, bo właśnie uświadomiliśmy sobie, że nie było jeszcze dnia kiedy nie jeździlibyśmy rowerem, nawet w Phnom Penh, gdzie zatrzymaliśmy się przecież na tak długo.

DSC02680

A to jeden z naszych ulubionych przysmaków, taka niepozorna, lekko przypalona rurka bambusowa…
DSC02682

… ale kiedy tylko się ją obierze, w środku znajduje się przepyszny klejący, kokosowy ryż z fasolą. O rety, mniam!
DSC02684

A dziś na kolacje kupiliśmy świeże krewetki i usmażyliśmy w czosnku i chilli. Też było pycha! I znów piszemy o jedzeniu, ale co zrobić 🙂 Pozdrawiamy wszystkich ciepło!

DSC02686

DSC02688


W drodze do Tajlandii

Wyjazd z Phnom Penh był jaki był, zupełnie jak jazda przez ogromną fabrykę pełną pyłu, z dziurawymi drogami i pourywanym asfaltem. Żałowaliśmy, że nie kupiliśmy masek na twarz bo podczas tego odcinka zebraliśmy na sobie warstwę kurzu ze wszystkich edycji woodstocku razem wziętych. Następnego dnia, parę kilometrów za Takeo (przyjemne, ciche miasteczko nad jeziorem) droga zmieniła się nie do poznania – wiodła nas przez wioski pełne kambodżańskiego uroku. To w sumie pierwszy dzień ,w którym krajobrazy robiły na nas jakiekolwiek wrażenie bo szczerze mówiąc żaden dzień jazdy z minonych 3 tygodni nie może się nawet równać z typowym dniem w Ekwadorze czy Kolumbii.

DSC02606

DSC02615

I wreszcie dojechaliśmy na wybrzeże! Tego z kolei w Ameryce Południowej nam brakowało. Może trochę nie chciało nam się zjeżdżać z 3000m n.p.m jakiekolwiek by ono nie było bo to oznaczało mozolny powrót.
Zatrzymaliśmy się w Kep, miasteczku, które słynie z połowu krabów. Wielkimi fanami mięsa krabów nigdy nie byliśmy ale to co nam podano przeszło nasze wszelkie oczekiwania. Za 5 dolarów na osobę dostajemy po 3 średniej wielkości kraby. Daria grillowane, ja smażone w sosie ze świeżego pieprzu i czosnku. Długo zajmuje nam dobranie się do mięsa bo my nie obyci jeszcze w tej kwestii 😉 Było jednak warto się ubabrać bo kraby z Kep to zdecydowanie najlepsze co zjedliśmy w Kambodży. Na kolację poprawiamy grillowaną rybą i kalmarami, oglądamy zachód słońca i rybaków przygotowujących sieci a potem kładziemy się spać szczęśliwi. Bo Daria i Tomek lubią zjeść i lubią pooglądać zachody nad wodą 😉

DSC02622

DSC02633

DSC02626

DSC02631

Następnego dnia przejeżdżamy jedynie 30km do Kampot – miasta nad rzeką słynącego z wyluzowanej atmosfery. Zatrzymujemy się za miastem w prostych bungalowach z knajpką na rzece a wieczorem jedziemy rowerami do miasta i szczerze mówiąc nie rozumiemy tych zachwytów. Kampot to miasto jak każde inne w Kambodży. Znowu czujemy się jak by z niczego zrobiono atrakcję. To tak jakby Nowa Sól w województwie lubuskim była atrakcją turystyczną bo przepływa przez nią rzeka.


Daria robi bagietki na drogę 🙂

DSC02635

Po Kampot przyszedł czas zmierzyć się z największymi górami( o ile można to tak nazwać) od początku tej podróży.
250km do granicy z Tajlandią rozłożyliśmy sobie na 3 dni a mimo to przysporzyła nam ta droga nie małych trudności i nie mniejszych bólów mięśni. Największe wzniesienie na drodze miało 370m n.p.m.
Takie górki rok temu robiliśmy chcąc pojechać na miasto z jednego z hospedaje ;). W Kambodży jednak brak kondycji w połączeniu z ogromnym upałem dał o sobie znać. Wiatr w twarz też nie był zbyt pomocny i do miasta Koh Kong na granicy z Tajlandią dojechaliśmy totalnie padnięci.

Gotujemy obiad przed homestayem ,w którym zostaliśmy po drodze.
DSC02637

DSC02640

W górę, w dół, w górę, w dół…
DCIM100GOPROGOPR0249.

Niestety żadnych nie widzieliśmy, ale udało nam się zobaczyć dwa tukany w locie 🙂
DCIM100GOPROGOPR0250.

Czasem trzeba było pchać 😉
DCIM100GOPROGOPR0252.

Teraz czeka nas parę dni, a może tygodni jazdy wzdłuż najmniej turystycznego wybrzeża Tajlandii. Pozdrawiamy 🙂


Phnom Penh

Z Siem reap wyjechaliśmy kiedy jeszcze było cimno i chłodno i naprawdę radośnie nam było przyglądać się pierwszym promieniom słońca, które odbijaly się w zalanych wodą łąkach. Po 100 kilometrach dosyć monotonnej drogi, zmęczeni upałem wreszcie dojechaliśmy do małego miasteczka Steung. Parę dni wcześniej spotkaliśmy na ulicy młodego chłopaka, który wytłumaczył nam jak powiedzieć po khmersku zdania typu „nie jem mięsa”, „warzywa” itd więc poszliśmy do miasta poszukać targu, żeby ugotować obiad. Próbowaliśmy się więc jakoś dogadać na ulicy, zapytać gdzie można kupić warzywa, chociaż pomidora… ale wszyscy, naprawdę zapytaliśmy o to chyba każdego napotkanego człowieka patrzyli na nas z takim zdziwieniem i niedowierzaniem, że zaczeliśmy się zastanawiać czy tutaj może warzyw się nie jada (dodam tylko, że w Tajlandii, kiedy nasza kuchenka wciąż jeszcze była zepsuta wszyscy raczej rozumieli to co chcieliśmy im przekazać po tajsku a propo jedzenia). Znaleźliśmy wreszcie człowieka, który łamanym angielskim pokazał nam drogę na targ, gdzie kupiliśmy kacze jaja, które okazały się najsmaczeniejsze na świecie! 🙂

DSC02462

DSC02466

DSC02470

Następnego dnia jechaliśmy głównie przez wioski, gdzie ludzie mieszkają tuż przy drodze w prostych drewnianych domach na wysokich palach. Pod podłogą w cieniu podwieszone są hamaki. Przed domami w kwadratowych bajorkach pływają kaczki i kwitną piękne różowe kwiaty lotosu. Dzieci są wszędzie, czasami zastanawiamy jak dostrzegają nas wylegujący się w tych hamakach czy bawiące się gdzieś za domem i nigdy nie opuszczają okazji, żeby nas zawołać, krzyknąć „hello”, czy po prostu pomachać. Tego dnia byliśmy wyjątkowo zmęczeni, więc po 50km zatrzymaliśmy się w zakurzonym mieście Kampong Thom. Czy my pisaliśmy już o tym jak bardzo lubimy sok z trzciny cukrowej? Ach! Uwielbiamy go, szczególnie schłodzony z odrobiną limonki w taki upał… Tym razem w mieście w ulicznych knajpkach próbowaliśmy zapytać czy mogliby ugotować dla nas coś bez mięsa. Próbowaśmy różnie, że jesteśmy wegetarianami, że prosimy bez mięsa, że warzywa tylko. I znów każdy patrzył na nas tym pustym, pytającym wzrokiem. Zastanawiamy się w czym tkwi problem. Nie wymawiamy pewnie tych khmerskich wyrazów z idealną dykcją ale gdyby w Polsce obcokrajowiec zapytał nas ” kcie kiefbaza?” to byśmy raczej podchwycili że szuka kiełbasy. W końcu poszliśmy na targ, gdzie kupiliśmy domowej roboty mleko sojowe i warzywa. Bardzo podoba nam się w Tajlandii i Kambodży, że na straganach za małą kwotę można kupić woreczek ugotowanego ryżu co nieco ułatwia nasze codziennie gotowanie.

Dzieci jadące do szkoły
DSC02474

DSC02489

DSC02492

DSC02496

A na śniadanie zrobiliśmy bagietki ze smażonym w chilli tofu!
DSC02522

Przyklejone włosy do czoła na pot, czyli jest miliard stopni.. 😉 Tomek chyba jeszcze nie przywykł…
DSC02495

Rano obudziliśmy się naprawdę w dobrych humorach, wypoczęci i pełni sił, a wiedzielismy, że przed nami długi dzień. Wyjechaliśmy jak zwykle wcześnie i kiedy tylko założyliśmy sakwy zaczeło kropić, niebo zrobiło się zupełnie czarne, więc zatrzymaliśmy się na chwile na kawę, żeby przeczekać. W końcu ruszyliśmy dalej i kiedy tylko opuściliśmy miasto droga zmieniła się nie do poznania. Asfalt się skończył, a wciąż padający deszcz zamienił kurzową drogę w czerwoną płynącą rzekę. Oblepieni po uda w błocie jechaliśmy dalej, starając się omijać dziury i kamienie. No i rozpadało się na całego i wydaje nam się, że musieliśmy wyglądać naprawdę żałośnie tacy mokrzy i brudni bo po paru kilometrach zatrzymała się obok nas ciężarówka, z której wyskoczył sympatyczny, mały człowiek i zaoferował nam pomoc. Wsiedliśmy oczywiście, rowery wylądowały na pace, dostaliśmy jakieś szmaty, żeby się jako tako wytrzeć i pojechaliśmy. Okazało się, że i tak nie bylibyśmy w stanie przejechać tego odcinka na rowerach w jeden dzień, ponieważ droga była naprawdę w bardzo złym stanie. Ach, ale nam się udało, myśleliśmy radośni, że możemy patrzeć na deszcz przez okno. I dopiero miny nam zrzędły jak dojechaliśmy do Skoun, kiedy wyjęliśmy z samochodu rowery… Cóż powinniśmy o tym pomyśleć wcześniej. Tylko raz Tomek zapytał : Myślisz że z rowerami wszystko będzie okej? Głównie ucierpiał rower Darii, siodełko rozerwane, owijka zerwana, kierownica tak wykrzywiona, że oczywiście do wymiany. Koła w obu rowerach zcentrowane. Człowiek ten wiózł akumulatory, które musiały się przesunąć kiedy jechaliśmy po koleinach i zgnieść rowery. Staliśmy tak na tej drodze i nie wiedzieliśmy czy płakać czy smiać się z własnej głupoty. Tomek zachował zimną krew i znalazł nam szybko jakiś hotel (który okazał się pełen ogromnych karaluchów) i zaczeliśmy wyliczać szkody. Cóż rowery nie nadawały się do dalszej jazdy.

Nie mieliśmy dużego wyboru i ostatni odcinek do stolicy, Phnom Penh pojechaliśmy minibusem (za który chcieli od nas i za rowery 40 dolarów i w końcu zeszło do 10). Szczęśliwie udało się wszystko w rowerach naprawić, jedynie nie mogliśmy znaleźć kierownicy typu motylek. Za nowe siodełko, kierownicę, centrowanie wszystkich kół i ogólny przegląd zapłaciliśmy ponad 80 dolarów, niepotrzebny dodatkowy wydatek, ale cóż mogliśmy zrobić.
Do Phnom Penh jechaliśmy głównie po to aby wyrobić nowe wizy do Tajlandii. Znaleźliśmy informacje, że jest miejsce w mieście (Lucky!Lucky! motorcycles, 413Eo, Monivong Blvd. 60 dolarów za jeden dzień roboczy oczekiwania), gdzie można wyrobić wizę bez posiadania biletu wyjazdu z kraju, który jest normalnie niezbędny. Lecz było to tuż przed weekendem poza tym w piątek akurat wypadało święto w Tajlandii, więc w mieście musieliśmy zatrzymać się na pięć nocy do wtorku (w poniedziałek mogliśmy odebrać wiże dopiero późnym popołudniem). Nie spodziewaliśmy się jednak, że Phnom Penh, aż tak nam się spodoba!

Co pierwsze rzuciło nam się w oczy to ruch uliczny, który jest tutaj naprawdę szalony, szczególnie w popołudniowych godzinach. Każdy myśli tylko o sobie, pcha się do przodu, zajerzdża drogę innym. Jazda tutaj to walka, żeby się przecisnąć, wjechać w jakąś szczelinę pierwszy, trzeba mieć oczy dookoła głowy i koncentrować w stu procentch. Na większości skrzyżowań nie ma świateł, więc trzeba się po prostu pchać. Może to trochę stresujące kiedy się jedzie w tej rzece pojazdów na rowerze, ale i tak cieszy. 🙂 Trochę gorzej jest kiedy idzie się pieszo, ponieważ nie ma tu raczej chodników, a jak już są to służą jako parking, czy zamieniają się w uliczną knajpę. Chodzić wtedy trzeba ulicą, manewrować, wszyscy na ciebie trąbią. A przejścia dla pieszych, które istnieją, w rzeczywistości nie mają racji bytu, nikt nie przepuszcza, nawet nie zwalania, często trąbią tylko jakby mówiąc : złaź z drogi głupi człowieku, przecież jadę!

No i oczywiście stragany z jedzeniem, knajpki na rogach, wąskie chłodne uliczki, gdzie ludzie siedzą przy ścianach i piją mrożoną kawę (którą też bardzo lubimy i do której zawsze w Kambodży dostaje się nieograniczoną ilość jaśminowej herbaty w cenie). Wszystko tętni życiem, ciągle coś się dzieje. Spacerujemy właściwie cały czas, wchodzimy w różne zakamarki, pijemy kolejną kawę, czy jemy pieczonego w liściu banana z klejącym się ryżem. Rikszarze wolają do nas „hello sir, tuk tuk” nawet jak jedziemy rowerami… A wieczorami, kiedy jest chłodniej jest jeszcze więcej jedzenia, świateł, ludzi na ulicach. Przy rzece, na promenadzie odbywa się grupowy aerobik, każdy może dołączyć, kobiety skaczą i machają rękami w piżamach. Woda płynie wolno i odbija w sobie światła miasta po drugiej stronie mostu. Chłopcy po ciemku grają w piłkę, jest naprawdę radosna atmosfera.

DSC02571

DSC02568

DSC02548

Suszone krewetki
DSC02539

Suszone grzyby shiitake
DSC02538

DSC02512

Na targu Phsar Orussey są stoiska typowo wegetariańskie (ich numery to 132,133,169 i 170). Nie jest je wcale łatwo znaleźć, ponieważ numery wcale nie wydają się iść w jakimś logicznym porządku, ale warto:
DSC02573

Ryżowe placuszki, jedne wypełnione porami, drugie jarmużem. Podawane z sosem czosnkowym i chilli. Stoisko nr 104:
DSC02537

Na staraganach można też kupić produkty suszone lub do przygotowania w domu, np te oto wegańskie uszy świńskie… nie próbowaliśmy 😉
DSC02540

Akurat złożyło się, że podczas pobytu tutaj dostałam wysokiej gorączki, ale nie mogłam się powstrzymać i kiedy temperatura spadła do 38,5 zwlekłam się z łóżka i poszliśmy na weekendowy wieczorny targ. Było warto bo cóż to za magiczne miejsce! Na prostokątnym placu, tuż za sceną, na której odbywał się koncert, stoją stragany z jedzeniem. Na każdym straganie jest plastikowy koszyczek do którego nakłada się samemu to na co się ma ochotę. Pieczone w cieście krewetki, mięso, ryby, tofu, smażone warzywa z ryżem, pierogi z warzywami, lody kokosowe, mleka zrobione z soi, fasoli dyni i mnóstwo innych rzeczy. A potem z talerzem siada się na jednej z mat które leżą na ziemi na środku placu, gdzie stoją już różne sosy i zajada. 🙂 Właściwie widzieliśmy jedynie paru turystów, znów czuliśmy, że to naprawdę miejsce dla ludzi stąd, żeby usiąść z całą rodziną i zjeść kolacje i napić się soku z trzciny czy piwa. Właściwie przyszliśmy już najedzeni więc obiecaliśmy sobie, że następnego dnia już napewno tego błędu nie popełnimy. 🙂

DSC02574

DSC02585

DSC02583

Chciałabym napisać o jeszcze jednej rzeczy, celowo na koniec, ponieważ temat zupełnie odstaje od reszty wpisu.
Mianowicie o Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng. Jest to była szkoła, która po tym jak w 1975 roku Czerwoni Khmerzy doszli do władzy, została zamieniona na więzienie i centrum przesłuchań (S-21). Ciężko jest pisać o pobycie w miejscu, gdzie zostało przetrzymywanych, torturowanych i zamordowanych tak wiele niewinnych ludzi, w tym dzieci. W niektórych klasach, które zostały przerobione na cele wciąż wiszą zielone tablice tuż obok narzędzi tortur, metalowych prętów, którymi łączone były nogi więźniów. Każda nowo przybyła tutaj osoba była najpierw fotografowana. Teraz setki oczu spoglądają ze zdjęć na odwiedzających. Młodzi, starzy, kobiety i mężczyźni.
Myślę, że cytat z książki „Uśmiech Pol Pota”, którą aktualnie czytamy opisze to miejsce lepiej:

„Stoję przy wejściu do S-21. Wysoki mur wokół terenu, zwieńczony kolczastym drutem. Nad moją głową wisiała przedtem tablica. Na niej widniał napis: Umacniaj ducha rewolucji! Miej się na baczności przed strategiami i taktyką wroga, aby móc bronić kraju, ludu i Organizacji. Teraz już jej nie ma. Tu przystawały ciężarówki. Opuszczano tylko klapy i więźniów ze związanymi na plecach rękami spychano z platform. Ten moment za nim. Myślę, że to musiał być taki sam moment ciszy i odrętwienia, jak gdy pociągi zatrzymywały się w Auschwitz. Wyhamowanie, a potem ta chwila niepewnej drętwoty, zanim wszystko potoczy się dalej. Trwająca parę oddechów. (…) Naziści upatrywali swoich wrogów w grupach. Żydach, Cyganach, homoseksualistach i tak dalej. W demokratycznej Kampuczy i większości komunistycznych dyktatur wrogiem mógł być każdy. Zbrodnia nie kryła się we krwi czy w genach tylko w myśli. Tym samym wszyscy byli potencjalnie wrogami rewolucji. Nikt nie był bezpieczny. (…) Także sowieckie obozu w Gułagu nie były w pierwszym rzędzie fabrykami śmierci. Tam praca, czyli produkcja, była rzeczą główną, a wysoka śmiertelność raczej czymś w rodzaju przykrego efektu ubocznego. Godnego ubolewania, bo do realizacji planów potrzebna była siła robocza. S-21 to całkiem coś innego. Tu śmierć nie znała wyjątków. Członkowie partii, którzy pracowali w pobliżu, a nie znali przeznaczenia S-21, mieli własne lakoniczne określenie. „To miejsce, gdzie się wchodzi, ale skąd się nie wychodzi.””

DSC02523

DSC02527


Siem Reap i świątynie Angkoru

Na granicy Tajlandii z Kambodżą celnik słuchając radia śpiewa na głos przeglądając moj paszport. Kiwa głową, że wszystko okej i nie patrząc na mnie krzyczy i pospiesza kolejną osobę w kolejce. Ulica pełna jest ludzi, są wszędzie. Krzyczą, trąbią, namawiają turystów do zakupu falszywych wiz, pchają z trudem wypełnione po brzegi, drewniane wózki. Kupujemy wizy za 30 dolarów, plus 100 bathów mówi policjant, wszystko dzieje się tak prędko, niemal wyrywa mi pieniądze z ręki i nie wiem czy nas nie oszukuje. Nie lubimy granic, uciekamy szybko i już jesteśmy na zakurzonej drodze, w Kambodży!
Naprawdę przyjemnie jechało nam się do Siem reap, pogoda nam sprzyjała bo niebo było zachmurzone i słońce nie grzało tak bardzo. Przy samej drodze pełno jest wiosek i zawsze miło popatrzeć jak toczy się życie, jak dzieci najpierw machają nam jadąc do szkoły a później wracając na przerwę. Staramy się machać i odkrzykiwać na każde przyjazne hello, ale czasami nie wiemy już czy to ta wystająca z jeziora głowa, czy dzieci zza krzaka czy może jeszcze ktoś inny. Przy drodze oprócz wody i paliwa można kupić różnego rodzaju insekty więc staramy się jeść duże śniadania. 🙂 Powoli przyzwyczajamy się też do tego, że w Kambodży obowiązują dwie waluty, dolar i riel. Można płacić i wydawać na przemian albo mieszając je, jak komu wygodnie. Jeżeli ktoś wybiera się do Kambodży radzimy przyglądać się banknotom, wystarczy małe rozdarcie i nikt już tego nie przyjmie…
W każdym razie dojechaliśmy do Siem Reap, najbardziej turystycznego miejsca w Kambodży i wśród tego zatrzęsienia hoteli znalezienie pokoju za rozsądną cenę zajęło nam wieki. W końcu nam się jednak udało i za cenę dwójki dostaliśmy pokój rodzinny z balkonem! 🙂 Samo centrum miasta to turystyczne ghetto rozrywkowe, można na przykład dać rybkom obskubać sobie pięty, wypić kolorowego drinka albo potańczyć do rana. W sumie zamiast irytować strasznie nas to rozśmieszyło.

DSC02398

Ceny jedzenia są niesamowicie wywindowane więc strasznie ucieszyliśmy się kiedy w końcu udało się Tomkowi naprawić naszą kuchenkę, która zepsuła się na samym początku podróży. Zrobiliśmy najlepszą tajską zupę świata z tofu i grzybami! 🙂

DSC02448

DSC02450

DSC02455

Następnego dnia wcześnie rano z czołówkami na głowach pojechaliśmy rowerami zobaczyć to co przyciąga tutaj wszystkich turystów, co sprawia, że to miejsce jest takie wyjątkowe. Jeszcze po ciemku mijały nas już wypełnione riksze, żeby obejrzeć wschód słońca przy najsłynniejszej świątyni Angkor Wat. Od razu skręciliśmy w przeciwną stronę, żeby nacieszyć się tym magicznym miejscem zanim dotrą do niego autokary. Cóż, sami w pewnym sensie tworzymy ten tłum, ale jednak spacer w świątyniach, kiedy nikogo jeszcze nie ma, gdy słychać tylko dzwięki natury robi naprawdę duże wrażenie. Największe wrażenie zrobiły na nas detale, te duże i małe kiedy podchodząc blisko do ścian dostrzegasz jak dużo pracy zostało włożone w budowę poszczególnych części kompleksu.Ilu niewolników potrzeba było by tak naprawdę spełnić ambicje różnych władców? Świątynie robią wrażenie jakby zbudowane były z klocków, które rozsypać by się mogły od najmniejszego podmuchu, a stoją już tak, niektóre nawet od 1200 lat. Teren jest naprawdę ogromny, w dwa spędzone tutaj dni zrobiliśmy niemal 90km, a przecież zobaczyliśmy tak niewiele, biorąc pod uwagę jak wiele jest do zobaczenia. Tak odnośnie organizacji samego kompleksu to naszym zdaniem liczba turystów powinna być limitowana a pojazdy silnikowe zabronione.W zamian powinni wypożyczać rowery,a dla osób starszych w wersji elektrycznej. To co dzieje się w tym miejscu o pomstę woła. Stoi mnóstwo znaków aby nie krzyczeć przy świątyniach a tymczasem od godzin porannych do zmierzchu, klaksony, krzyki nie przestają milknać a wraz z tym nie da się właściwie poczuć magii tego miejsca.

DSC02357

DSC02368

DSC02380

DSC02383

DSC02387

DSC02391

DSC02401

DSC02413

DSC02421

DSC02423

DSC02424

DSC02430

DSC02434

DSC02438

DCIM100GOPROGOPR0193.

Popołudniami krążyliśmy po obrzeżach miasta, gdzie turystyka nie jest aż tak widoczna, na targach piliśmy sok z trzciny cukrowej podawany w reklamówce, jedliśmy makaron smażony z ulicznych stoisk.
A jutro już jedziemy dalej. W kierunku stolicy. Pozdrawiamy!

DSC02396

DSC02445


Tajlandia

No i jesteśmy w Azji! Już tyle razy zaskakiwało nas to uczucie kiedy wychodząc z lotniska skręcały nam się brzuchy i wiedzieliśmy, że Polska i zima jest gdzieś tam daleko, a przed nami słońce i duuużo pysznego jedzenia… 🙂

Jeszcze tylko składanie rowerów, które szczęśliwie doleciały z nami cale i już mogliśmy ruszyć w drogę. W naszą pierwszą dużą podroż rowerową pojechaliśmy do Ameryki Południowej, w Andy gdzie często było zimno i codziennie wspinaliśmy się w górę jak szaleni. Jak bardzo różni się jazda tutaj, w Tajlandii, gdzie słońce grzeje tak bardzo, że często powstrzymujemy się od postojów kiedy nie ma cienia, bo zaraz cali oblewamy się potem. Najwyższy punkt na jaki wjechaliśmy do tej pory to ok 60m n.p.m, gdzie w Kolumbii było to ponad 4000m. Ludzie na drogach (i nie tylko oczywiście) są zupełnie niesamowici, uśmiechają się do nas tak szeroko, że aż nogi szybciej pedałują, nikt nie trąbi, nikt nie mija nas o centymetr, nikt się głupio nie patrzy. Jesteśmy jednak troszkę zawiedzeni drogami, które na razie nie wyróżniają się niczym szczególnym, ale i tak przyjemnie jest znów siedzieć w siodełku, czuć wiatr na twarzy, a jeszcze przyjemniej wejść potem pod zimny prysznic, a wieczorem iść na targ! 🙂

„Czyż jest coś bardziej poetyckiego w wielkim mieście niż targowisko?”  Zły, Leopold Tyrmand

DSC02327

 

DCIM100GOPROGOPR0114.

 

Automat do wody, butelka kosztuje 10 groszy.

DSC02320

Kiedy parę lat temu byliśmy w Tajlandii po raz pierwszy nie wyjechaliśmy z niej do końca zachwyceni. Być może dlatego, że na każdym kroku stykaliśmy się ze skupiskami krzyczących turystów. Teraz mogliśmy zobaczyć choć kawałeczek kraju zupełnie innymi oczami, z siodełka, dostrzegliśmy, że to naprawdę niesamowite miejsce, że ludzie są wiecznie uśmiechnięci i pomocni.

Być może drogi nam się nie podobają, ale miasteczka są naprawdę urocze i przez tych pierwszych kilka dni skupiliśmy się głównie, na odkrywaniu nowych smaków. 🙂

DSC02332

DSC02337

Wegetariańska knajpka

DSC02296

I wegetariańskie mega jedzenie! 🙂

DSC02295

Wegetariańskie spring rollsy

DSC02325

DSC02311

DSC02316

DSC02324

Grilowane kałamarnice
DSC02326

Oprócz mrożonej zielonej herbaty ze skondensowanym mlekiem to jak na razie hit wyjazdu, czyli lekko słony klejący ryż, ze świeżym mango i sosem kokosowym…
DSC02334

DSC02353

Uwielbiamy targi nocne, kiedy całe miasto ożywa, a na ulicach pojawiają się stragany… Jeszcze więcej jedzenia! 🙂
DSC02350

DSC02351

A dziś na noc zatrzymaliśmy się w mieście granicznym Aranyaprathet. Jeszcze po tajskiej stronie
Kambodża już jutro. A więc pozdrawiamy i do napisania!


Przed wyjazdem braliśmy pod uwagę różne czarne scenariusze. Co zrobimy w przypadku kontuzji, któregoś z nas. Co gdy po prostu nie damy rady fizycznie albo ugryzie nas jeden z południowoamerykańskich szarików. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę tego co zrobimy jak ukradną nam rowery. Stało się i to w najbardziej nieoczekiwanym miejscu. Na terenie hostelu otoczonego z każdej ze stron wysokim murem.
Rozbiliśmy się na noc w hostelu na polu namiotowym w cichej wiosce w pobliżu wulkanu, który nazajutrz mieliśmy zdobyć. 3 metry obok namiotu postawiliśmy złączone ze sobą łańcuchem rowery a gdy rano wstaliśmy po rowerach nie było śladu.
– Daria gdzie są nasze rowery?
Właśnie gramoliłam się ze śpiwora, zaspana o 6 rano.
– Nie martw się, pewnie właścicielka gdzieś je schowała na noc, nie raz już tak było… Nikt ich jednak nie schował. Zniknęły. Została po nich tylko drabina oparta o mur i rozcięty nad nim drut. Policja, przesłuchania, ile macie lat i próby wymówienia naszych nazwisk. Potem jazda do miasta na komisariat, gdzie dowiedzieliśmy się, że w sobote nie można przeprowadzić śledztwa. Mamy czekać do poniedziałku, a w między czasie wydrukować parę zdjęć rowerów i porozwieszać na słupach w mieście…
Cóż, nie przewidzieliśmy tego. Cały dzień włóczymy się z kąta w kąt, nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Co dalej? Nagle wszystko jest istotne, to że zamiast plecaków mamy sakwy , z którymi nie da się sensownie podrózować nie mając roweru to że 80% naszych ubrań jest typowo na rower. Mieliśmy tyle planów, tyle dróg chcieliśmy przejechać. Tak się cieszyliśmy, że po raz kolejny niedługo przekroczymy granicę z Kolumbią, o własnych siłach, przez Andy. To był dzień kiedy radowaliśmy się, że 2000km po górach za nami. Byliśmy tacy dumni, że nam się udało.
Pieniądze nie są najistotniejsze tutaj, tylko serce, które włożył Tomek w te rowery, kiedy wybierał każdą drobną część osobno, były dla nas wyjątkowe. Nasze. I targają nami sprzeczne emocje, gniew, smutek, a po chwili po prostu nic, pustka w głowie. Ktoś musiał nas widzieć wjeżdżających z sakwami do wioski, wiedział, że to nasz środek transportu, nasze życie. Ale wola pieniądza była silniejsza.
Nie mamy zbyt wielkiego wyboru jak czekać do poniedziałku. Czekać i szukać czegoś co wypełni to puste miejsce w nas. Idziemy na spacer i każda mijająca nas osoba wydaje się podejrzana, każda twarz może być właśnie tą, każdy pick up wiezie na pace nasze rowery. Bardzo ciężko będzie się podnieść po takim ciosie. Ale mamy siebie. Trzeba iść do przodu.
Pozdrawiamy.


Cotopaxi

Miasto Riobamba wybraliśmy na chybił trafił na czas gojenia się kolan. Miasto okazało się zupełnie przyjemne i przez te kilka dni poczuliśmy się już jak u siebie. Domowej roboty lody u tego samego staruszka na rogu ulicy, targ, gdzie kupowaliśmy owoce na wieczorne sałatki, nocne szaleństwa jedzeniowe, spacery, mnóstwo spacerów. I robiliśmy naprawdę niewiele, poza czytaniem mnóstwa niesamowitych książek, próbowania nowych smaków i po prostu cieszeniem się życiem.

Jabłka w słodkim syropie
1389741445441

1389741447125

1389741448862

Fasola na zdjęciu to chochos, którą używa się do bardzo popularnego tutaj dania ulicznego ceviche, swoją drogą uwielbianego przez nas. Dodaje się do tego cebulę, pomidory, pieczone ziarna kukurydzy, smażone platanos, zalewa się sosem pomidorowym z odrobiną limonki… często w wersji nie vege dodaje się surowe krewetki czy smażone mięso. Ach!
1389741452196

1389741450443

1389741461609

Po paru dniach, kiedy schodzenie po schodach przestało, aż tak bardzo boleć i nogi wreszcie zaczęły się zginać zdecydowaliśmy się ruszyć dalej. Pojechaliśmy autobusem do miejsca, w którym skończyliśmy naszą rowerową podróż po raz ostatni, miasteczko Lasso i dalej pojechaliśmy już rowerami. Jak cudownie było znów być w siodełku! Czuć ciężar bagażu na rowerze, świeże powietrze i wolność…
Po tych kilku dniach postoju ruszyliśmy od razu pełną parą! 🙂 Przekroczyliśmy granicę Parku Narodowego Cotopaxi i tak blisko od zgiełku miast i dróg znaleźliśmy się w jednym z najpiękniejszych miejsc jakie widzieliśmy w życiu. Bardzo często w podróży widoki zapierają nam dech w piersi, ale Cotopaxi po prostu oglupiło nas swoją magią, poczuciem surowej natury tak blisko, na wyciągnięcie ręki. W obliczu wulkanu czuliśmy się po prostu mali, zdolni tylko przyglądać się i wzdychać.
Spędziliśmy noc w namiocie na ogromnej otwartej przestrzeni, tuż pod wulkanem. Kiedy się rozbijaliśmy wszystko dookoła pokrywała gęsta, biała mgła. Baliśmy się, że nie będzie nam dane zobaczyć Cotopaxi.

Parę kilometrów po wjeździe do parku
1389741459922

Gotujemy kolacje a w tle mgła
1389741458296

Kiedy tylko skończyliśmy gotować zaczęło grzmieć. Burza była tuż nad nami. Schowaliśmy się w namiocie, a na zewnątrz grad wściekle walił w tropik. Temperatura spadła do 8 stopni, byliśmy przecież na 3900 m n.p.m. Ale po pewnym czasie wszystko zupełnie ucichło. Otwierając namiot nie spodziewaliśmy się takiego widoku…

Wulkan Cotopaxi!
1389741456830

Mało spaliśmy tej nocy. Temperatura była naprawdę niska, ale złączyliśmy śpiwory i było nam ciepło. Przez całą noc dookoła namiotu chodziły różne zwierzęta. Rozpoznaliśmy prychające konie, które żyją tutaj dziko, lisa, który potykając się o linki sikał co chwilę obok namiotu… ale nie rozpoznaliśmy glębokiego, mrocznego mruczenia. Wcześniej wieczorem przeczytaliśmy, że w parku żyją także pumy. Leżeliśmy sztywni w namiocie, poszturchując się co chwila… Ty słyszałaś to? No… co to możebyć? Ciii, nie ruszaj się… Ale wkońcu przeżyliśmy szczęśliwie, bo czekał nas kolejny piękny dzień.

Cięęężko było rano wyjść z cieplego śpiwora ale gorąca kawa dała radę 🙂
1389741455234

Jedziemy na oddaloną o 2km lagunę
1389741453677

1389741463247

Kiedy słońce wreszcie rozgrzało nasze zmarznięte ciała, zza chmur wyłonił się też wulkan. Nie wiem jak dlugo staliśmy po prostu i przyglądaliśmy się oniemiali…

1389741464836

1389741468462

1389741470109

1389741466491

1389741473345

1389741471824

A „zwieńczeniem” tych dwóch przepięknych dni, było 20km bruku… byliśmy tak źli, że nie zrobiliśmy nawet jednego zdjęcia 🙂 Wlekiliśmy się w nieskończoność, często prowadząc rower. A kiedy byliśmy już u kresu sił psychicznych spotkaliśmy po raz pierwszy innych sakwiarzy na rowerach, zmierzających w stronę, z której przyjechaliśmy. Nie mieliśmy dla nich dobrych wieści… 🙂


Niechciana przerwa

Z Sigchos wyjechaliśmy ze świadomością, że przed nami trudny dzień, ponad 1200m przewyższenia. Niestety od kilku dni oboje mieliśmy duże problemy ze złapaniem oddechu i akurat tego dnia kiedy w końcu zaczął się podjazd odezwało się to w nas ze zdwojoną siłą. Podjechanie w górę chociażby 50m sprawiało nam tyle trudności, że w pewnym momencie oboje stwierdziliśmy, że po prostu nie damy rady. Nie bardzo nam się to uśmiechało, ale postanowiliśmy wziąć autobus jeżeli jakikolwiek nas minie. No a lepiej jechać niż stać pośrodku niczego, więc mozolnie pieliśmy się w górę. I rzeczywiście minęło nas parę autobusów w ciągu dnia, ale żaden w naszym kierunku… Jechaliśmy wyżej, sapiąc i dusząc się. Swoją drogą nie mamy pojęcia dlaczego oboje mieliśmy taki problem z oddechem, którego nie mieliśmy na większych wysokościach. Byliśmy nawet zbyt zmęczeni, żeby wyciągać aparat z sakwy. I ku naszemu zdziwieniu udało nam się, wjechaliśmy na szczyt i wiedzieliśmy, że pod koniec dnia czeka nas 15km zjazdu. Przybita z radości „piątka” i ruszamy w dół!

1389219686296

Tomek zdążył mnie już wyprzedzić, pędząc gdzieś z przodu. Zauważyłam, że po tym małym zjeździe będzie jeszcze jedna górka, więc czemu by się nie rozpędzić… Mogłam nie patrzeć na licznik, bo pewnie to było powodem tego wszystkiego. 63km/h. Pewnie jechałabym spokojnie dalej, ale ze świadomością tej prędkości po prostu spanikowałam. Zaczęłam hamować i zderzyłam się z asfaltem. Potem już mało pamiętam, jedynie, że przybiega do mnie cała rodzina z pola, że wyciągają mnie i mój porysowany rower z rowu i wołają Tomka, żeby zawrócił. No i szczęście w nieszczęściu właściwie nic mi się takiego nie stało, bardziej ucierpiało koło, które trzeba będzie centrować. Dziury w kurtce, spodniach i nawet w koszulce, pod bluzą. Dopiero po czasie uświadomoliśmy sobie, że przecież przy takiej prędkości mogło się to skończyć dużo gorzej… A jeszcze pare dni temu rozmawialiśmy o tym, że takie stłuczenia są najgłupsze, bo mogłoby się jechać dalej, człowiek czuje się dobrze, ale obite kolana na to nie pozwalają. Szczęśliwie ostatnie 14km do wioski było w dól, więc chcąc, niechcąc wsiadłam znów na rower. A następnego dnia wzieliśmy autobus i jadąc szarą autostradą w szary, smutny dzień pojechaliśmy do miasta Riobamba, żeby zagoić rany w ciągu kilku najbliższych dni i najeść się lodów jeżynowo – brzoskwiniowych. 🙂

1389219687904


Wysoko w chmurach

W Misahualli (450m n.p.m.) pożegnaliśmy gorący i płaski Amazon. Przed nami po raz kolejny Andy, podjazdy, góry i zgrzytanie zębami. Ale to przecież codziennie zmieniające się krajobrazy, niesamowite widoki i… chłód, którego nam tak ostatnio brakuje. Bardzo szybko tego zimna nam się odechciało, kiedy ostro pieliśmy się w górę (w jednym odcinku przez 6km zrobiliśmy 500m przewyższenia), zaczęło padać, a niebo zrobiło się szare i nieprzyjemne. Ale za to po drodze dosłownie co chwilę można było się napić ulubionego przez nas soku z trzciny z limonką wielkości pomarańczy. Chcieliśmy też kupić samą trzcinę cukrową, którą się żuje, wysysa sok i wypluwa, ale zażyczyliśmy sobie za mało więc dostaliśmy ją za darmo. 🙂 W Puyo, gdzie dojechaliśmy tego dnia znaleźliśmy nasz najtańszy do tej pory pokój w Ekwadorze (9 dolarów za dwójkę). Po nieprzespanej nocy (na piętrze niżej w hotelu był bar z dyskoteką…) ruszyliśmy do Banos. O rety, co za trudny dzień… Droga była piękna, w dole kręta rzeka, dookoła nieskończona liczba wodospadów. Ale co z tego, skoro ruch był duży i czuliśmy zbliżającą się wielkimi krokami turystykę. W Banos turyści wypożyczają rowery po to, żeby tą drogą zjechać i później wrócić autobusem… Kiedy minął nas pierwszy zjeżdżający założyliśmy się ilu nas ich dzisiaj minie. Ja stawiałam, że sześciu, Tomek – dziesięciu. Minęło nas 112! Dlaczego ludzie dają sobie wmówić, że coś jest fajne i jeszcze za to płacą? Przecież jest tyle piękniejszych, spokojniejszych miejsc… Byliśmy jedynymi szaleńcami, którzy jechali w górę. Tego dnia w ciągu 63km zrobiliśmy 1800m przewyższenia. Pod koniec wlekliśmy się z wywalonymi językami.

1388863486080

W Banos mozna wypozyczyc rower, isc na rafting, zrobic manicure, skoczyc na bungee, pojechac do dzungli, isc na canyoning, wypozyczyć quada, zanurzyć się w gorących źródłach, iść na lekcje hiszpańskiego. Znalezienie taniego noclegu zajelo nam wieki. Chcieliśmy tutaj pójść po raz kolejny na rafting, ale cała ta otoczka, gwar, tłum, wypchane po brzegi pontony szybko wybiły nam to z głowy. I pech chciał, że akurat tutaj zaczęłam brać drugą dawkę leków na mój brzuch, których skutki uboczne uwięziły nas w mieście na trzy noce. Ale dobrych książek na świecie nigdy nie zabraknie :).

1388863487984

Swinki morskie
1388863489762

Ironią jest, że kiedy tylko wyjechaliśmy boczną drogą z Banos już po kilometrze widoki zrobiły się tak niesamowite, że aż dziw, że nie spotkaliśmy żadnych turystów. Najwyraźniej nikt tej drogi nie reklamował. Tego dnia wjechaliśmy z 1820m na 2810. Droga była wąska, zupełnie jak rowerowa, prawie nic nas nie mijało, w dole po lewej pieniła się biała, rwąca rzeka o czarnych i surowych brzegach. Po obu stronach wysokie góry, a za naszymi plecami powoli wyłaniający się z chmur ogromny, wciąż aktywny wulkan… Był to 31 grudnia. Po drodze, mężczyźni przebrani za kobiety, czy dzieci za diabły, śmierć czy inne stwory w maskach robili bramy. Tańcząc do głośnej muzyki wokól przejeżdżających samochodów zbierali pieniądze. Pod koniec dnia wioski były coraz bardziej urocze, ludzie milsi, niesamowity klimat! Przypadkiem w jednej z nich trafiliśmy na paradę i ku uciesze Darii zostaliśmy obrzuceni cukierkami :). To był naprawdę piękny dzień, dobrze było znów zjechać na boczną drogę.

1388863491627

Wulkan Tungurahua
1388863493372

1388863495071

1388863504239

1388863506001

Nowy rok spędziliśmy w raczej nieciekawym miasteczku Pillaro, ale nie zależało nam bardzo na tym, żeby akurat w ten dzień być w jakimś wyjątkowym miejscu. O północy na ulicy zapłoneły stosy wypchanych sianem kukieł, które przedstawiały nielubiane tego roku postaci, np polityków. Ludzie tulili się w blasku ognia, a dym powodował, że ulice wyglądały niezwykle mrocznie i tajemniczo. Pół nocy pod naszym oknem leciała jedna piosenka, w koło ta sama, aż w końcu przestało nas to denerwować :).

1388863500455

1388863502263

Rano, kiedy jechaliśmy wioskami, ludzie wciąż świetowali na ulicy przed maleńkim kościołem, a muzykę zapewniał lekko wczorajszy ale zgrany zespół. Oczywiście zostaliśmy poczęstowani alkoholem na rozgrzanie ;). Po długim zjeździe po raz pierwszy wjechaliśmy na Panamericanę i w sumie nie było tak źle jak się tego spodziewaliśmy. Łukiem ominelismy duże miasto Latacunga i zjechaliśmy na boczną drogę, ponurą, zakurzoną i szarą. Betonowe, niedokończone domy, szczekające psy i do tego zachmurzone niebo. W końcu dojechaliśmy do wioski Saquisili, gdzie mieliśmy zamiar się zatrzymać. Okazało się, że tych parę hoteli, które tutaj było, zostały zamknięte na cztery spusty, a jedyny otwarty był pełny. Staliśmy na piaszczystej drodze jak cielaki, psy szczekały na nas okropnie i nie bardzo wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Wracać do Latacungi, szukać miejsca na namiot? A może bomberos(strażacy)? 😀 I tak pojechaliśmy poszukać straży pożarnej, obiło nam się o uszy, że ponoć w Am Południowej są to wyjątkowo mili goście. Znaleźliśmy. Cicho, bramka zamknięta na kłodkę, może dzisiaj ogień też ma wolne? I nagle z okna wychyla się uśmiechnięta głowa i pyta czy może nam pomóc. A my zaskoczeni tłumaczymy niemrawo, że hoteli nie ma i w ogóle już późno i że tacy biedni… A głowa na to, że pewnie, już schodzi! Naraz niewiadomo skąd pojawiły się dwa materace, tu jest prysznic, tu kuchnia, tu postawcie rowery. A potem setka pytań i uśmiechów, zdjęcie z Tomkiem, potem ze mna, potem na tle wozu… Niesamowici ludzie, niesamowite doświadczenie! 🙂

1388863498689

1388863497003

Następnego dnia, wybraliśmy się na targ, który raz w tygodniu pochłania całe miasteczko. Można kupić co się chcę, świnkę morską na kolację, kosz z opony, owcę czy banany. Ale nie zostaliśmy na nim długo bo wiedzieliśmy, że przed nami kolejny ciężki dzień…

1388863507774

1388863509562

1388863513159

Sprzedawczyni jednego z naszych ulubionych napojow, kiedy jest zimno. Gesta mieszanka roznych owocow, podawana na cieplo…
1388863511323

Już na samym początku było tak trudno, że byliśmy zmuszeni pchać rowery. Ale jeden z najpiękniejszych widoków w tej podróży, zdający się wisieć nad chmurami wulkan Cotopaxi (5897m) nadawał sens temu trudowi. Po jakimś czasie skończył się asfalt i zaczął… bruk- zmora rowerzystów. I znów pchamy rowery, woda się kończy, w mijanych wioskach można kupić jedynie tuńczyka w puszcze, piwo albo colę. Czekaliśmy na powrót asfaltu, bo tam mógł być sklep, może kawa i zjazd. Ale niczego z tych rzeczy nie było. Jechaliśmy wyżej i wyżej, coraz wolniej, coraz słabsi. I myśl, że może zjazd jest już za tym zakrętem, może już starczy, przecież nie mamy wody, a wokół tylko zapierające widoki, trawa i pasterze. W końcu poprosiliśmy o wodę jednego z nich, który sam miał niewiele ale i tak się z nami podzielił. I wtedy okazało się, że jesteśmy w najwyższym dotychczas miejscu w tej podróży. Tego dnia wjechaliśmy z 2850m na 4020! Niesamowite jest ile człowiek może, jeżeli bardzo tego chce. I w końcu zjazd! Przy drodze stoją i gapią się na nas lamy. Niesłychanie zmęczeni dojeżdżamy do wioski Zumbahua.

Wulkan Cotopaxi
1388863515275

Prawie na szczycie
1388863516975

1388863528189

1388863526551

Kolejnego dnia przejeżdżamy jedynie 12km, ale droga pnąca się w góre, po ostatnich ciężkich dniach i tak daje nam po kościach. Quilotoa, turystyczna wioska, w której można kupic chipsy, mleko w proszku lub zawsze i wszędzie tuńczyka w puszce, znana jest z przepięknego jeziora w kraterze wygasłego wulkanu. Wioska, a raczej hotele leżą tuż u jego boku. I pomimo ogromnych chęci nie jesteśmy w stanie iść nawet na spacer, patrzymy tylko na widok, ten kiedy zastanawiasz się czy to co widzisz naprawdę przed Tobą istnieje i cieszymy się ciszą. Dopiero tutaj odczuwamy jak zimno jest na tej wysokości, jak cieżko się oddycha i jak szybko się człowiek męczy po przejściu paru metrów.

1388863524886

1388863519159

1388863520880

1388863523192

Z Quilotoa zjeżdżamy mocno w dół do wioski Chugchilan. Pozwalamy sobie na jeszcze jeden dzień jazdy, ze względu na jego prostotę. Robi się cieplej, drzewa znów rosną przy drodze, dzieci machają do nas z wiosek. Jak trudno opisać, kiedy każdy dzień jest piękny, ale to piękno się zmienia, w górach krajobrazu nigdy nie da się przewidzieć, co chwilę zachwyca nas coś innego. Tego dnia mija nas grupa szesnastu rowerzystów, za którymi jadą jeepy wiozące ich bagaże. Kiedy tylko zjadą w dół samochody wiozą ich z powrotem w górę, żeby mogli bez wysiłku radośnie zjechać. A gdzie satysfakcja, że osiągnęło się szczyt o własnych siłach, że zjazd jest nagrodą i zmęczone nogi mogą wreszcie odpocząć? Tylko jeden z nich zatrzymał sie obok nas, żeby zamienić parę słów. Reszta pędziła w dół na złamanie karku, zapominając chyba jak pięknie jest wokół.

1388863529995

1388863531835

1388863535867

1388863533672


Misahualli

Ostatnie dwa dni spędzamy jeżdżąc po pięknej okolicy Misahualli. Wychodzimy dwa kilometry za miasteczko. Kiedy tak często jeździ się rowerem spacer wydaje się być żółwim tempem, szczególnie w tym gorącu. Na głównej drodze łapiemy autobus do Puerta Barantilla a stamtąd płyniemy canoe do Amazoonico Animal Rescue Centre. To miejsce, w którym wolontariusze zajmują się niechcianymi zwierzętami. Nietrafiony prezent, szczególnie teraz, na gwiazdkę i kolorowa papuga trafia tutaj. Każde ze zwierząt ma swoją smutną historię. Małpka porzucona w pokoju hotelowym, anakonda wyrzucona wprost na ulicę w centrum miasta, kolorowe ary z podciętymi lotkami, żeby nie mogły latać, ktoś ich już nie chciał bo żyły zbyt długo. Inna małpka, silna, bo jako jedyna z wielu innych przeżyła transport w kartonowym pudełku, ocelot- centkowany kot amazonii odebrany jednemu z tutejszych polityków, jeszcze inna małpka, która nieustannie chowa się w kącie płacze i zgrzyta zębami. Tak wiele zwierząt, nielegalnie przetrzymywanych, siłą wyszarpywanych z ich naturalnego środowiska i później po prostu wyrzucanych za drzwi. Wiele z nich nie będzie nigdy mogło wrócić do dżungli, nie potrafią już same zdobyć pożywienia, śpią na ziemi zamiast na drzewie bo tak zostały wychowane, niektóre są agresywne, bo nigdy nie żyły z innymi zwierzętami. Centrum zajmuje się również hodowlą ryb, żeby lokalne plemiona mogły je tutaj kupić zamiast „łowić” je w rzekach za pomocą dynamitu. Mają też na sprzedaż mnóstwo świń, żeby przeciwdziałać polowaniom na tapiry, które są zagrożone wyginięciem.

1388089919689

1388089921454

1388089937255

Tapir, który nazywa się Cristiano Ronaldo i wlaśnie wyjada obiad kapibarze 🙂
1388089923157

1388089925011

1388089926823

Kolejnego dnia jedziemy zobaczyć wodospad Cascada Las Latas. Na błotnistej ścieżce, zacienionej przez bujną roślinność dżungli nie ma nikogo, tylko my i ogromne mrówki, które boleśnie gryzą nas w stopy. Niebieskie motyle latają dokoła, jest chłodniej, ale i tak ledwo widzę przez zaparowane od wilgoci okulary. Po ok 40 minutach dochodzimy do niesamowitego wodospadu! Zimne rozbryzgujące się o skały krople chłodzą nam twarze, tylko szum wody, cieszymy się pięknem i naturą. I wtedy przychodzi grupa turystów z… lokalnym przewodnikiem z nonszalancko przewieszoną przez ramię maczetą. Czekamy, aż odejdą i przez następne godziny napawamy się widokiem. 🙂

1388089935479

1388089933599

1388089931886

Kwiat Helikonii, popularna w tych stronach roślina
1388089930228

A na koniec jeszcze parę zdjęc z miasteczka, w którym się zatrzymaliśmy i spędziliśmy tegoroczne święta. I jutro już ruszamy dalej, w stronę gór, żeby nie było za łatwo, kolejne przewyższenia, palące ramiona słońce i strach, że nie wjadę. Zawsze myślę sobię, że jak zdobędę tą czy inną górę czy choćby ten pagórek, kolejny zakręt to następnym razem przestane się bać, uwierzę w siłę własnych nóg, że jeżeli chcę to mogę. Ale jednak gdzieś to zawsze zostaje, ta niewiadoma, co mnie czeka jutro. Strach i ekscytacja. Podróż rowerem niesie ze sobą mnóstwo nowych uczuć, poznaje się kraj całym ciałem, każdy metr jest ważny, każde machnięcie ręką mijanego człowieka budujące.

Pozdrawiamy wszystkich gorąco! 🙂

1388089942182

Sprzedawcy soków
1388089943863

Empanady z serem
1388089940563

I nasza ulubiona sprzedawczyni platanos z dwoma złotymi zębami na przedzie, nieustannie szepcząca do siebie pod nosem
1388089938875

Grilowane tamales z kurczaka, mąki kukurydzianej i warzyw. W Bogocie jedliśmy w domu Davida wegetariańską wersje. Pychota…
1388089928565


duszno parno skwar.

Kiedy dojeżdżamy do Lago Agrio długo szukamy taniego hotelu. Pokoje w Ekwadorze są drogie, ciężko znaleźć coś poniżej 15 dolarów za dwójkę. I nie ważne czy są ładne, czy bez okna, czy z klimą czy dziurą w ścianie ceny się nie zmieniają. Miasto ma zapach Indii. I może dlatego mój brzuch stwierdził, że w końcu warto by zachorować. No więc zrobiło się trochę nieciekawie. Rzadko w takich przypadkach wybieramy się do lekarzy ale tym razem jednak się zdecydowałam. A pan doktor obsłuchał mi płuca, dotknął brzuch, zapytał gdzie boli i na tej podstawie stwierdził zapalenie jelit. Antybiotyki, sto innych leków, nawet elektrolity dostałam. No w każdym razie utkneliśmy w miejscu, w którym nie bedzo chcieliśmy zostać. Następnego dnia jednak gorączka minęła więc po zjedzeniu empanad z serem z ulicy (smażone na głębokim tłuszczu niby pierogi) w chłodnym deszczu wyjechaliśmy z miasta.

1388007711550

Kiedy tylko oddaliliśmy się trochę ludzie znów zaczeli się do nas uśmiechać, pozdrawiać szczerząc zęby tak mocno, że aż nam się śmiać chciało :). Przy drodze, tuż przed swoim drewnanym domem starsza kobieta o indiańskich rysach i siwych włosach zaplecionych w warkocze sprzedawała nasze ulubione maleńkie banany, lekko przezroczyste w środku, galaretowate. Najsłodsze na świecie! Kupiliśmy ich około 30, a ona wciskała nam więcej i więcej. I chciała w zamian jednego dolara.

Coca. Miasto położone nad rzeką. Parada na ulicy, tańce, głośna muzyka z wolno jadących ulicą pick upów. Ludzie noszą czerwone mikołajowe czapki a tymczasem my umieramy z gorąca, 35 stopni… Potem zdjęcie przy wielkim plastikowym bałwanie. Na placu tuż przy rzece scena, a na niej ogromna szopka, kolorowe zwierzęta, migające swiatełka i dudniąca muzyka techno. Wiatr podrzuca kolorowe konfetti, które leży na chodniku. W nocy ulice zapelniają się straganami z jedzeniem. I popełniamy błąd bo idziemy na spacer po zmierzchu tuż po kolacji, kiedy wszędzie tyle smakołyków i zapachów. Więc jak zwykle tylko próbujemy…grilowany platano z serem i majonezem, przepiórcze jajeczka w przyprawach, krojone mango no to jeszcze sok z kokosa z cukrem. Bób smażony. Kukurydze grilowaną może jeszcze? A potem turlamy się do hotelu. 😉

1388007713520

1388007715252

1388007716884

1388007718395

1388007720063

Z Coci jedziemy do Loreto, droga jest prosta, dłuży się, ciągnie, czas staje w miejscu. Czujemy zmęczenie, chyba nudą, wiemy że za parę dni czeka nas odpoczynek. Liczymy kilometry. Stwierdzamy, że to trochę bez sensu i postanawiamy jeszcze tego samego dnia pojechać 100km autobusem, do miejsca w którym chcieliśmy się zatrzymać na dłużej. Rowery na dachu, a nam się ściskają serca, zupełnie jakbyśmy je zdradzali z tą pędzącą, duszną maszyną pełną przyglądających nam się ludzi.

1388007733382

Tena to przepięknie położone miasto, otoczone górami porośnietymi bujną dżunglą. Chmury opierają sie o szczyty, strasząc mieszkanców deszczem. Ale o tej porze roku mało pada, jest parno, powietrze się lepi, żar płynie z nieba. Przejście paruset metrów na targ zajmuje nam wieki…

1388007727596

Humitas to typowa przekąska tutaj zrobiona z papki kukurydzianej zawinięta w liście kukurydzy. Pycha!
1388007725468

Biały napój to morocho zrobiony z mleka, cukru, kukurydzy i przypraw np. cynamonu. Na zimno albo ciepło.
1388007730664

Okolice Teny to również rzeki, pełne złota, które nielegalnie wydobywają lokalni ludzie. I właśnie na jednej z takich rzek, Yatunyacu postanawiamy iść na rafting, spływ pontonem rzeką 3 klasy. To był jeden z najpiękniejszych dni w tej podróży! Dostaliśmy kaski i kapoki, w których swoją drogą wygląda się jak brzuchaty pająk z wodogłowiem, instrukcje bezpieczeństwa, nauczyliśmy się potrzebnych komend i ruszyliśmy! Nie spodziewaliśmy się, że to taka niesamowita zabawa, kiedy widzisz jak rzeka zaczyna się wzburzać, kiedy przewodnik krzyczy, żeby wiosłować szybciej i szybciej a potem wrzeszczy żeby wskakiwać na dno pontonu bo się zaraz wywrócimy… W ten straszny upał, zimne niespodziewane fale. Kamienie, na których ponton się klinuje, uskoki , na których spadamy metr w dół i w tym hałasie i szumie wody, otaczająca nas cisza natury. Śpiew ptaków, maleńkie wodospady spływające z podmytych przez wodę skał, kamieniste plaże, kobiety z wiosek piorące ubrania. Nieopisane piękno, a za plecami wznoszą się góry. Na lunch dostaliśmy wegetariańskie tortille, ciasto zrobione przez mame przewodnika, herbate imbirową i pełno owoców. Kiedy późnym popołudniem wróciliśmy do miasta byliśmy zmęczeni jakbyśmy przejechali ze 100km po górach. Postanowiliśmy to powtorzyć, tym razem na jeszcze bardziej wzburzonej rzece. I jedyne czego żałujemy, to to, że nasz aparat nie jest wodoodporny i mogliśmy robic zdjecia tylko w miejscach kiedy rzeka uspokajała się.

1388007723551

Tutaj można się śmiać z mojej miny i ogólngo wyglądu…
1388007721762

1388009767648

1388007736177

1388007738872

Po 3 dniach gotowania, leniuchowania i czytania książek jedziemy do odległej o 30km wioski Misahualli. Pomimo, że miejsce jest turystyczne, na rzecznej plaży w Wigilie leżą ekwadorscy turyści to podoba nam się. Jest spokojnie, małpy skaczą po drzewach, sprzedawcy soków zachwalają swoje towary. Apropo soków w Kolumbii i Ekwadorze jest zwyczaj dolewania soków. Tzn kupując kubek soku, pije się go od razu przy sprzedawcy a później po prostu prosi się o troszeczkę więcej… I tak pije się kolejny bez dodatkowej zapłaty :).
Na wigilię idziemy do knajpy na krewetki, bo owoce morza „chodzą za nami” już od kilku tygodni. Wyśmienite. W Misauhilli bardzo chcieliśmy iść do dżungli na trekking, więc przeszliśmy się po miejscowych agencjach. O siódmej jemy śniadanie, następnie idziemy przez sześć godzin, poźniej czas na rozbicie obozu i… rozwieszenie moskitier, potem dwie minuty czekamy tu, a później 4 minuty patrzymy na to… No więc patrzymy na siebie z Tomkiem i uciekamy. Nie mamy ochoty na takie cyrki. W innej agencji z kolei dowiedzieliśmy się, że na takim trekkingu (jaki oferowali nam też w poprzedniej agencji) można zobaczyć jedynie dżungle, może insekty, trzeba mieć szczęście na motyla. Trzeba iść głęboko, na tydzień, minimum 8 osób, więc kolejna szopka z wydzierającym się niemcem i przesadnie podekscytowanym amerykaninem. Dziękujemy i wychodzimy. Jesteśmy zawiedzeni i rozczarowani.
Tego samego dnia jedziemy rowerami zobaczyć okolicę, zjeżdżamy na boczną drogę, pot się leje wiadrami, ale widzimy tyle motyli, że aż trudno to opisać! Niektóre są wielkości naszych dłoni, przelatują tuż przed naszymi nosami, czasami przysiadają na kolanie, a my szalejemy z radości. Sami, za darmo, 5km za miastem. W ciągu najbliższych dni chcemy zobaczyć okolice na własną rękę.

1388007744492

Siedzimy wieczorem na balkonie z widokiem na glówny plac w miasteczku. Z kolorowo świecącego kościoła dudnią dobrze nam znane kolędy śpiewane po hiszpańsku. Jest ciemno i 25 stopni. Ludzie stoją i jedzą lody. Albo po prostu stoją. Wesołych świąt wszystkim 🙂 i na koniec jeszcze cytat, który nam się spodobał.

” – A gdybyś musiał pracować?
– Nie wiem. Może zostałbym pilotem na samolotach.
– Poważnie? – Jasne. Wszędzie bym sobie latał.
– A co byś zrobił jakbyś doleciał na miejsce?
– Poleciałbym gdzie indziej.”
Sodoma i Gomora
Cormac McCarthy


W drodze do Ekwadoru

Ostatni raz kiedy dodaliśmy wpis znajdowaliśmy się w cudownym miejscu, za miastem San Agustin. Pisaliśmy już parę słów na ten temat, o gościnności naszej gospodyni, ale myślę, że warto dodać jeszcze parę. Okazało się, że za domem rosła plantacja kawy, którą sama zbiera i parzy ziarna w swojej kuchni. Taką świeżo mieloną kawę dostawaliśmy kiedy tylko mieliśmy ochotę. Nie chciała za to pieniędzy. Kiedy musieliśmy jechać dalej, wstała z nami specjalnie tuż przed wschodem słońca, żeby się z nami pożegnać, rozgrzać kawą na drogę i ze smutkiem powiedzieć, że teraz w domu nie będzie mieć towarzystwa…

1387481469577

Parzenie kawy
1387481475210

1387481471457

1387481473385

Tego dnia po raz pierwszy od dawna jechaliśmy tylko asfaltem, co za ulga! W górę i w dół, i tak kolejny dzień zrobiliśmy kilometr przewyższenia. Już od jakiegoś czasu marzył nam się taki dzień, bez palącego słońca ale też bez deszczu, kiedy można tylko podziwiać niesamowitą roślinność i góry dookoła. Jechaliśmy przez małe, ciche wioski gdzie ludzie żyją wyłącznie w drewnianych domach. Psy ujadały za nami jak zwyklę, co chwila musieliśmy schodzić z rowerów i się nimi zasłaniać, aż w końcu ucichną i dadzą nam spokój.

1387481483641

I obiad przy drodze 🙂
1387481476863

W połowie dnia kiedy zatrzymaliśmy się w małym sklepiku na kawę, nie chcieli od nas zapłaty, dostaliśmy jeszcze zza lady po świeżej kukurydzianej bułeczce. Poźniej kiedy chcieliśmy kupić wodę w woreczku, bo taka jest dużo tańsza, sprzedawczyni pokręciła głową. Nie ma. Po chwili otworzyła lodówke i wyjeła z niej zimną wodę w butelce. Podając mi ją położyła palec na usta a później kazała jechać. Nie chciała zapłaty.
Tego dnia postanowiliśmy zatrzymać się na gospodarza. Po drodze napełniliśmy worek na wodę w strumieniu do gotowania i tak w pierwszych kroplach deszczu znaleźliśmy dom z ogromną werandą gdzie pozwolono się nam przespać na zadaszonym ganku. Woda z worka zupełnie się nie przydała. Gospodyni pokazała nam gdzie możemy się wykąpać i nabrać wody do gotowania. Po jakimś czasie przyniosła nam po słodkiej czarnej kawie i kawałku wiejskiego sera na metalowych talerzach.
Gościnność Kolumbijczyków jakiej doświadczamy po prostu nie mieści nam się w głowach. Pomimo, że wciąż dogadujemy się koślawiąc ten piękny język są dla nas niesamowicie uprzejmi i chcą dowiedzieć się o nas jak najwięcej.   Rano dostaliśmy kolejną kawę, tak po prostu.  

1387481485380

Kolejnego  dnia zjeżdżamy mocno w dół. Jesteśmy na 500m, dawno nie byliśmy tak nisko. Mimo to droga jest ciężka bo wciąż, żeby zjechać trzeba kawałek podjechać, a słońce wyciska z nas ostatnie resztki sił. Kiedy po przejechaniu 80km tuż przed Mocoa, miastem do którego zmierzaliśmy przystanęliśmy przy drodzę chwilę odpoczać, zatrzymał się obok drogi, srebrny samochód, z którego wysiadło dwóch dobrze ubranych mężczyzn. Oni kalecząc angielski, a my hiszpański dowiedzieliśmy się, że kierowcą jest dyrektor uniwersytetu. Uparł się, że będą jechali za nami wolno samochodem, a jak już dojedziemy do miasta chcieliby zieść z nami obiad. W Kolumbii bardzo ciężko zjeść w knajpie coś wegetariańskiego, więc poprosili kelnerke, żeby coś dla nas przygotowała. Okazało się, że oni wcale nie chcą jeść, tylko z nami pogadać patrząc jak jemy. Może wyglądaliśmy za zabiedzonych po całym dniu jazdy w kurzu i słońcu? Na koniec podziękowali nam, zapłacili za posilek nasz i starszej kobiety przy stoliku obok…

1387481481880

Mocoa okazało się okropne, głośne i zatłoczone, wiec postanowiliśmy pojechać 3km za miasto, gdzie zatrzymuje się sporo podróżnych, tuż nad rzeką w chatkach otoczonych niesamowitą zielenią. Po drzewach skakały pigmejki, najmniejsze małpki świata i inne większe, które kiedy z cierpliwością czekało się dlugo przy pniu schodzily na dół, żeby zjeść banany! Jak dla nas to było naprawdę niesamowite! Odpoczywamy w tym miejscu jeszcze jeden dzień , spędzając go na smażeniu miliona platanos i leżeniu w hamaku.

1387481480177

Następnego dnia po 70km dojechaliśmy do Santany, miasteczka, w którym wszystkie pokoje w hotelach zajęte były przez żołnierzy.  Udało nam się w końcu znaleźć jeden poza centrum. Co za prosty dzień! Zrobiliśmy niecałe 300m przewyższenia, nasze nogi, aż nie wiedziały o co chodzi, tak mało trzeba było włożyć siły, żeby jechać tak szybko i bez zmęczenia. Gorąco jednak było jak w piekle, więc zatrzymywaliśmy się co chwilę na świeżo wyciskane soki, z borojo aruby i z mory. Uwielbiamy takie nowe dziwne, niepowtarzalne smaki. I znów głupio pisać, że krajobrazy były piękne, ale tak po prostu było. W powietrzu czuć lepkość, oddycha się jakoś ciężej. Zbliżamy się do Amazonu. Jesteśmy w strefie zagrożonej malarią więc na noc pomimo takiego gorąca owinęliśmy się szczelnie prześcieradłem.

Z Santana do La Hormiga jechało się okropnie, skończył się asfalt, nie dało się jechać szybciej niż 7 na godzinę. Kurz, pył, upał, oczy zlepione piaskiem, a obok mijające nas miliony śmierdzących, starych ciężarówek, posapujących na kamienistych zakrętach i buchających w nas gorącymi spalinami. Wleczemy się do Yarumo (38km), gdzie dojechanie zajmuje nam 5 i pół godziny z postojami. Odpoczywamy chwilę i znów skacząc po kamieniach jedziemy dalej, aż dziw, że nasze rowery nie odmawiają nam jeszcze posłuszeństwa. Po drodze mijamy wioski, które wydają nam się mieszaniną epok i miejsc. Ludzie mają zupełnie czarną skórę, a ich małe drewniane chaty stoją w kurzu i palącym słońcu jakby wyjęto je ze starego westernu. W mieście pijemy jeden z lepszych soków jakie mieliśmy ostatnio okazję. Z trzciny cukrowej z dodatkiem cytryny smakuje wybornie, zupełnie inaczej niż w Azji gdzie nie przepadaliśmy za nim. Niesamowita słodycz z dodatkiem kwaśności… Ach!  

1387481488761

A następnego dnia opuszczamy naszą Kolumbię, którą tak pokochaliśmy. I kiedy stajemy na moście pełnym ludzi z tobołkami i stojącej w cieniu armii, a nad głowami po hiszpańsku wita nas Ekwador cieszymy się, że pod koniec podróży będziemy mogli tu jeszcze wrócić. Nikt nas nie zatrzymuje, nie chce paszportów, mineliśmy znak, nowy kraj, po raz pierwszy przekroczona na rowerach granica. Okazuje się, że biuro znajduje się dopiero po 3 kilometrach, dostajemy pieczątki i ruszamy po nową przygodę.

Granica
1387481490518

Jeżeli ktoś się orientuje w sytuacji w Kolumbii zapewne wie, że tą granicę rzadko wybierają turyści, rowerzyści także ze względu na przewodniki, które odradzają ją ze względów bezpieczeństwa. Znaleźliśmy jednego bloga, w którym ktoś opisuje jak jechał właśnie tędy, poza tym pytaliśmy wielu miejscowych i policji. Nikt tam tej drogi nie odradzał. Okazało się, że rzeczywiście jest bezpiecznie, wszędzie jest mnóstwo wojska więc polecamy zamiast jechać Panamericaną.   Dojeżdżamy do pierwszego sporego miasta w Ekwadorze – Lago Agrio, po drodze rośnie mnóstwo kakao, wymieniamy kolumbijskie pesos, na amerykańskie dolary, które są tutejszą walutą i cieszymy się, że jesteśmy w nowym miejscu.

Kakaowiec
1387481492213

A to juz w Ekwadorze, uliczny sprzedawca napoju ze swiezego aloesu, miodu, pylku pszczelego i innych nieznanych nam ziol.
1387481493722

Pierwszy tysiac juz dawno za nami! 🙂
1387481478358


Na skróty

Witajcie!

Po ostatnich ciezkich dniach wyladowalismy w Popayan, duzym, zatlozonym miescie. W przewodnikach chwalony jest jako piekne miasto o bialych scianach, atrakcja turystyczna jak znalazl. Wystarczy jednak wyjsc poza centrum, a sciany juz nie sa takie biale, policjant zatrzymuje i przestrzega, ze w centrum na spacer tak, ale dalej to nie bardzo. W centrum czysciutko, ludzie tlocza sie na waskich chodnikach, a poza brud, smieci na ulicy, prawdziwe zycie. Obrzeza nie sa dla turystow. Wiec ciagnie nas wlasnie tam, dziwne spojrzenia przechodniow, co ci biali tu robia. I tak trafiamy na niesamowity targ! Znow owoce ktorych nie znamy, przepyszne orzechowe kulki, niesamowicie slodkie figi w syropie (brevas), papka migdalowa ulepiona na ksztalt migdalow! O rety, raj smakowy, a jeszcze to sprobujmy, a moze jeszcze jedno, juz naprawde ostatnie. Jemy az nam braknie miejsca i zabieramy wiecej na droge :).

1386769739140~01

Wychodzimy poza centrum
1386769737468~01

Nie jestesmy jak pewnie nasi czytelnicy wiedza fanami muzeow, zabytkow czy tego typu atrakcji, jednak zdecydowalismy sie pojsc do Muzeum historii naturalnej (El Museo de Historia Natural de la Universidad del Cauca, wstep 3000 pesos), ktore naprawde nas zachwycilo. Pomimo, ze opisy eksponatow byly jedynie w jezyku hiszpanskim, mnogosc kolekcji, zwierzat, ktore zyja w Kolumbii i nie tylko jest naprawde imponujaca! Polecamy to miejsce.

Jeden z eksponatow
1386769724586~01

Tuz przed wyjazdem szykujemy sobie bocadillo (Guava jelly) czyli galaretke zrobiona z owocu guawy i cukru trzcinowego, nasza tutejsza milosc!
1386769722923~01

Wyjechalismy w koncu z miasta i przez pierwsze 20km musielismy jechac droga, ktora wczesniej wjechalismy. Nie ma rady. Kiedy tylko wsiedlismy na rowery czulismy, ze nasze miesnie wciaz lekko niedomagaja, a tu trzeba znow pod gore, w dodatku asfaltem – nudno. Wreszcie dojechalismy do malego miastczka Coconuco, przez chwile myslelismy, zeby juz sie zatrzymac, ale po raz pierwszy poczulismy sie w Kolumbii nieswojo, wiec zdecydowalismy sie jechac dalej. W miasteczku spotkalismy kolumbijskich rowerzystow, ktorzy cieszyli sie ze tak sobie po ich kraju jezdzimy rowerami i obdarowali nas slodyczami na dalsza droge :).
No i rozpadalo sie, mokro, zimno, ponuro, kanion, do ktorego wjezdzamy przepiekny, dziury w drodze, ze nie wiadomo czy wjezdzac czy omijac. Cali mokrzy dojechalismy do miejsca, do ktorego masowo przyjezdzaja Kolumbijczycy ze wzgledu na gorace zrodla. Termales Agua Tibia. Ale najtanszy nocleg w namiocie kosztowal 40000 pesos, wiec od razu zawrocilismy. I tak dzieki pomocy miejscowych ludzi, zatrzymalismy sie po prostu u kogos w domu. 🙂 Ze wzgledu na to, ze wychodek byl na zewnatrz, a zeby wyjsc z naszego pokoju trzeba bylo przejsc przez sypialnie wlascicielow, na noc, jak za dawnych czasow u babci na wsi, dostalismy nocnik 🙂

1386769728087~01

Wlasciciel tuz przed domem, rankiem slucha sie spiewu ptakow
1386769726367~01

Jak codzien rano gotujemy owsianke z rodzynkami i cukrem
1386769733278~01

Dziekujemy za goscinnosc i rano ruszamy dalej, tradycyjnie pod gore. Jedziemy zielonym kanionem, po prawej tuz przy drodze szumi rzeka, z gor splywa tysiac wodospadow. W pewnym momencie droga zrobila sie strasznie blotnista, czasem nie da sie jechac, kola sie zakopuja, wszystko co mamy na sobie oblepione jest blotem. Pchamy rowery tonac w brazowej brei po kostki. W koncu jednak droga polepszyla sie duzo, wiec mozna bylo jechac dalej.

1386769742839~01

Zatrzymujemy sie w malenkiej wiosce na obiad, obiadamy sie jak konie ale jak sie okazalo bylo warto…

W miseczce po srodku jest agua de panela, czyli goraca woda z cukrem trzcinowym, ktora tutaj pija sie zamiast herbaty, jak dla mnie (Daria) pyszny i mega rozgrzewajacy napoj. Po lewej domowej roboty bialy ser, tlusty i slony, ktory wrzuca sie do wody, az sie rozpusci… My wolelismy jednak zjesc osobno 🙂 A po prawej stronie smazona arepa z serem, czyli placek kukrydziany. Pycha!

1386769740850~01

Z pelnymi brzuchami ruszamy dalej. Droga jest pusta i szeroka, wokol nas nic tylko gory i natura. Jest naprawde niesamowicie…

1386769731415~01

Wspinamy sie na 3100 m n.p.m. Ekosystem, w ktorym sie znajdujemy nazywa sie tutaj paramo. To obszar powyzej linii lasow, lecz ponizej linii sniegu. Roslinnosc to glownie trawy i krzewy. Wszytskie systemy paramo znajduja sie w Ameryce Poludniowej i Srodkowiej, ale w wiekszosci wlasnie tutaj, w Kolumbijskich Andach. Niebo wiekszosc czasu pokryte jest chmurami, mgla unosi sie nad ziemia. Jest zimno i wilgotno.
Gdzie siegnac wzrokiem rosna male, smieszne palmy, rosnace w niewielu miejscach na ziemii, ktore nazywaja sie Espeletia czy Frailejón. Tworza niesamowity klimat. Czulismy sie zupelnie jakby sie nam przygladaly, otaczaly nas…

1386769735543~01

Wedlug tego co sprawdzilismy wczesniej (uczymy sie na bledach…) mielismy wjechac na opisana wczesniej wysokosc i pozniej szczesliwie zjechac w dol. I zjazd rzeczywiscie sie zaczal, ale po nim byl kolejny wjazd. Zjazd, wjazd, zjazd…Jechalismy w nieskonczonosc a nasz wysokosciomierz wskazywal ze stale znajdujemy sie na tej samej wysokosci. Po pewnym czasie zaczelo kropic. I znow deszcz, znow jazda w deszczu! Wyjelismy z sakwy nasza przeciwdeszczowa plachte, ktora uzywamy do przykrycia rowerow noca i postanowilismy przeczekac chwilke… No moze jeszcze chwilke. Padalo w nieskonczonosc, wiec w koncu postanowilismy ze pojedziemy dalej. Kilka kropel nas nie rozpusci. No chyba ze zacznie sie ulewa, wokol nas nic, tylko gory, zadnych ludzi, zadnych sklepikow, a w brzuchach juz burczy. Leje, nic nie widac, w butach chlupie, zimno jak diabli. W koncu rzeczywiscie zaczal sie zjazd. Rece od ciaglego trzymania na klamkach hamulcow i od zimna powyginaly nam sie w dziwne szpony… Nerwy zaczynaja puszczac, lzy cisna sie do oczu, miesnie nog bola.
Ludzie! Robotnicy przy drodze.
Ile do nastepnej miejscowosci?? Niedaleko, 35km, godzina drogi (tutaj czesto dystans wyznacza sie w czasie nie kilometrach).
Jaka godzina? Po tych dziurach, rowerami, w tym deszczu? Utkniemy na zawsze! Przypominamy sobie, ze gdzies na dnie sakwy mamy kilka ostatnich zelek i pozeramy je ze smakiem.
Tylko droga, my, deszcz i natura.
Pieknie, ale konca nie widac…

1386769729674~01

I nagle asfalt! Mega zjazd, koniec deszczu, slonce!!! Radosc i ped rozpedzonych rowerow. I domy! Zatrzymujemy sie w pierwszej napotkanej restauracyjce przy drodze i prosimy o jakis wegetarianski posilek, coklwiek, jakies jedzenie. Dostalismy niespodziewanie pyszny obiad i goraca agua de panela! Cudownie.
Decydujemy sie pojechac kawalek dalej i zatrzymujemy sie na noc w malej wiosce, w rodzinym hoteliku, gdzie za oknem radosnie chrumkaly swinie.

Wstajemy kiedy jeszcze jest ciemno, dostajemy od wlasciciela hotelu darmowa kawe na dobry poczatek dnia i ruszamy.
– To bedzie prosty dzien, dwie godziny jazdy, gora. Dzisiaj odpoczywamy. Z gorki i potem troche w gore i dojedziemy do San Agustin. 30km. A moze skoro jest tak blisko pojechalibysmy inna droga niz wszyscy? Moze uda sie ominac wjazd, pare kilometrow wiecej, to wszytsko.

No to jedziemy. Wioski przy drodze dopiero sie budza, farmerzy doja krowy, zaspani sklepikarze wystawiaja glowy ze swoich domow. Chlodno i przyjemnie, dookola plantacje mory. Wreszcie skrecilismy w te boczna droge, fajnie, zjechalismy z asfaltu, nie bedzie nudno. Troche kamieni, ale nie szkodzi. Cicho i przyjemnie, uspione wioski, czuc zapach gotowanych sniadan, zycie sie budzi. Po drodze mijamy fabryki paneli, cukru trzcinowego, mezczyzn, ktorzy maczetami ten cukier zcinaja. Przepieknie.

1386769744562~01

I nagle droga stromo spada w dol, tak stromo i kamieniscie, ze z sakwami nie jestesmy w stanie jechac. Sprowadzamy rowery coraz nizej i nizej i juz wiemy, ze podjazd wcale nas nie ominie. I znow jestesmy glodni, jak to my zawsze, a po drodze zadnych sklepikow. Nie mamy zapasow jedzenia, mial byc latwy i przyjemny dzien. Wokol lata milion kolorowych motyli i ptaszkow, jest naprawde cicho i spokojnie. Wreszcie zjezdzamy na sam dol kanionu do rwacej, brudnej od blota rzeki. Przystajemy na moscie i juz widzimy jak wjazd nas czeka…
Wlasciwie nie mam mowy o jezdzie, droga sie zupelnie nie nadaje. Zdjecia nie oddaja tego jak bardzo bylo stromo i kamieniscie. Ledwo wciagamy rowery, metr po metrze. Mozolnie. Mija nas mezczyzna na koniu i podejrzliwie przyglada sie naszym rowerom i nam siedzacym na srodku drogi. Zyczy nam powodzenia i szczesliwej podrozy.
Z sakwy wyciagamy rodzynki, ktore dodajemy do owsianki i zjadamy wszystko, odrobina cukru i energii na dalsza droge. Pchamy rowery dalej, droga nie ma konca, rece odpadaja. Tomek pomaga mi jak moze, pcha co jakis czas oba rowery naraz. Ja juz nie daje rady.

1386769746289~01

1386769748130~01

I wreszcie jestesmy na szczycie, udalo sie, bedzie zjazd, juz niedaleko… Dojezdzamy do wioski, szczesliwi, najamey sie, mozna jechac dalej.

1386769750317~01

Tylko, ze troche stromy ten zjazd, troche za szybko, nie mozliwe, znow rzeka, znow dno kanionu, znow trzeba sie wspinac!!! Mam ochote przeklinac wszytsko na czym swiat stoi. Tym razem naprawde nie dam rady (zawsze mi sie tak wydaje w takich momentach). Siadam na drodze i buntuje sie jak male dziecko, jakby wiele to mialo zmienic. Ale wreszcie wstaje, pchamy dalej, Tomek mi pomaga.
– Jeszcze troche, jeszcze jeden zakret, damy rade. Zaprosze cie dzisiaj na ogromny sok!

I rzeczywiscie udaje nam sie. Zatrzymujemy sie kilometr za miasteczkiem, w niesamowitym miejscu. Otwartym budynku na ogromny ogrod, w ktorym rosna pomarancze, lataja kolibry, zolte kaczuszki biegaja za kurami. Oprocz nas nie ma zadnych innych turystow. Wlascicielka jest tak goscinna ze czesto nie wiemy co powiedziec. Widzi, ze jestesmy zmeczeni, od razu stawia przed nami sok z mory. Nie chce za niego pieniedzy, ani za zadne inne napoje ktore nam podtyka. Pokazuje nam kuchnie z ktorej mozemy korzystac. To teraz wasza kuchnia, wasz dom. Kiedy gotuje obiad dzielimy sie z nia, a ona dzieli sie z nami smazonymi bananami. Zadaje nam setki pytan o Polske. Nie macie platanos? A pieprz macie? A ryz sie u was je?
W miasteczku jedziemy do mechanika, naprawic pierwsze drobne uszkodzenia rowerow. Boimy sie, a moze nie beda miec czesci, a moze sie rozleci? 20 minut i gotowe. Mechanik nie chce nic w zamian, kiwa glowa z usmiechem. Mucho gusto! Bardzo mi milo.

I pomimo, ze ta notka brzmi troche drastycznie, ze bylo trudno, jestesmy szczesliwi, bo pokonujemy wlasne slabosci, bo dzieki temu bardziej doceniamy male przyjemnosci zycia, bo bardziej nas cieszy cieplo slonca na ramionach po zimnym i mokrym dniu. Bo Kolumbijczycy sa tak bezinteresownie pomocni i goscinni, ze zawsze czujemy sie bezpiecznie i serce raduje sie na ludzka dobroc.

Przed nami trzy dni leniuchowania, picia sokow i gotowania.

I nawet wino w kartonie sobie kupilismy, ktorze szczerze mowiac bylo pyszne!
Pozdrawiamy wszytskich cieplo!

1386769721006~01


I w górę…

Ostatnie sprawdzanie rowerów, ostatnie wylegiwanie na hamaku i opuszczamy pustynię Tatacoa w deszczu, błotnistą czerwoną drogą, na której ledwo kręciły się koła. Po około 50km dojeżdżamy do Neivy, dużego, hałaśliwego miasta, które nie bardzo przypadło nam do gustu, miasto jak miasto po prostu. Zatrzymujemy się w hospedaje, które oferuje również „nocleg” na godziny. W sumie był to dzień, kiedy przygotowywałam się psychicznie na nadchodzące dni, bo perspektywa tego co zaplanowaliśmy wydawała mi się wtedy po prostu niedorzeczna. Przed nami wysokie góry, a my przecież tylko po płaskiej Polsce jeździliśmy. W wyobraźni w noc przed wyjazdem widziałam góry stojące gdzieś tam daleko w ciemności, czekające na mnie i ostrzące zęby…

Ostatnie przygotowania
1386352008960

W drodze do Neivy, mango z drzewa
tatacoa do neiva

Wyjeżdżamy z miasta jak zwykle wcześnie rano, jak zwykle w deszczu i tuż za wyjazdówką zatrzymujemy się w przydrożnej budce na kawę i najlepszą, najtłustszą i najbardziej serową arepę świata (smażony lub pieczony placuszek z mąki kukrydzianej)… Kiedy jedzie się rowerem możnaby zjeść cały świat.

1386352005264

Po około 40km ciągłych zjazdów i podjazdów jesteśmy już zmęczeni, wiemy, że najtrudniejszy odcinek dopiero przed nami. Zatrzymujemy się w wiosce Yaguara w piekarni na sto suchych bułek i lody i przy okazji przeczekujemy kolejny deszcz.
W końcu wyjeżdżamy. Po kilometrze myślałam, że nie dam rady, zatrzymywaliśmy się dosłownie co chwilę. Było naprawdę ciężko. Kiedy wreszcie udało nam się wjechać trochę, zjechaliśmy w dół i od nowa trzeba było się wspinać… Krajobrazy coraz piękniejsze, przy drodze rośnie kakao, nad głowami skrzeczą zielone papugi a pot leje się z nas jak nigdy. Kilometrów do zaplanowanej wioski coraz mniej, a my wciąż jakoś tak nisko, pewnie gps się myli, pewnie już niedaleko, jedziemy już tak długo… Okazało się jednak, że ostatnie kilometry były najbardziej strome bo w 9km zrobiliśmy 600 metrów podjazdu. Bałam się, że za chwilę jak żółw upadne z rowerem na plecy i się już nie odwrócę. 🙂 Mijający nas ludzie trąbili pokrzepiająco i wyciągali wysoko wyciągnięte kciuki.
Kiedy zobaczyliśmy zbliżającą się wioskę myśleliśmy, że zaraz umrzemy na tej drodzę, tu i teraz. Ale udało nam się!
Wjechaliśmy do Iquiry jak zwycięzcy, może na trochę miękkich nogach, ale jednak. Znaleźliśmy bardzo tani pokój z wyjściem wprost na ulicę, ugotowaliśmy cebulową zupę i pozstanowiliśmy, że jutro robimy NIC.

neiva do iquira

Spoceni i zmęczeni, ale za to jacy szczęśliwi! Wjechaliśmy na 1100 m.n.p.m.
w drodze do iquiry najwyzsze przewyszenie

1386351999860

Następnego dnia odpoczywamy w miasteczku, które bardzo nam się spodobało. Zaledwie 9 tysięcy mieszkańców, a życie nocne nieporównywanie bujniejsze niż w naszej Zielonej. Zajadamy arepy, pijemy soki z ulicy, albo po prostu siedzimy i przyglądamy się toczącemu się wokół życiu.

iquira

Serce miasteczka
1386352001631

Stromy wjazd do Iquiry
iquira1

1386351996065

Kiedy rano wyjeżdżamy z Iquiry mijani ludzie z miasta wołają do nas życząc powodzenia, niektórzy kręcą głowami inni po prostu przyjaźnie machają. Tuż za miastem kończy się asfalt, skaczemy więc w górę i w dòł na maleńkich kamyczkach.

wyjazd z iquira

wyjaz z iquira

Na licznikach podczas tego wyjazdu wybiło pierwsze 500km. W końcu znów dopadł nas deszcz, ale akurat przejeżdżaliśmy przez wioskę, więc zatrzymaliśmy się na chwilę w przydrożnym sklepiku. Niby nic ciekawego, ale w pewnej chwili podszedł do nas mały chłopiec z… kolibrem na ramieniu! Od razu wzięłam go do ręki, takie delikatne maleństwo. Chyba nie musze opisywać, że w tej chwili szalałam z radości :).

iquira do la platia

Jadąc w górę i w dół zmęczeni dojeżdżamy do La Platy. W miasteczku zaczepiają nas ludzie i dziwią się, że my tak tylko na rowerach, ale po co, a autobusem nie łatwiej? W nocy mamy mały problem z brzuchami, ale mimo to następnego dnia ruszamy dalej.

Włochate drzewa w drodze do La Platy
z iquira do la plata

iquira do plata~01

Trzeba dodać, że jedzie z nami Czarek, małpa zrobiona ręcznie przez Nunu. Siedzi sobie na Dariowym mostku i dopinguje 🙂
iquira do plata

Następnego dnia przejechaliśmy jedynie 35km, asfalt szybko skończył się za miastem więc wlekliśmy się jakieś 7km/h. Na szczęście dzień był pochmurny, więc nie było aż tak gorąco. Droga pieła się nieustannie w górę, widoki zapierały w piersiach. Tego dnia wjechaliśmy z 1200 na 2035m.n.p.m. Głupio się powtarzać ale było naprawdę ciężko. W pewnym momencie do głowy zaplątało mi się pytanie, co ja właściwie robię? Taka szara dziewczyna z Zielonej Góry, z wielkimi marzeniami w sercu. Dlaczego chcę wjechać na tę góre, co u licha mnie tam ciągnie?? Taki wjazd to nie tylko próba mięśni ale również silnej woli, kiedy wiesz, że nie ma odwrotu, trzeba jechać dalej, jeszcze parę kilometrów, jeszcze troszeczkę… A moje nogi z dołu wołają, że tym razem naprawdę mi odbiło.
Kiedy wreszcie dojechaliśmy do wioski Belen na wjeździe zatrzymali nas żołnierze. Życzyli nam szczęścia i pokazali gdzie możemy się zatrzymać na noc. Przed wjazdem do centrum ludzie z wioski bili nam brawo albo ze śmiechem udawali, że robią nam zdjęcia. Znów nam się udało!
Kiedy wyszliśmy zrobić zakupy podeszła do nas młoda para.
– A więc przyjechaliście tu na rowerach?!
Wieści szybko się rozchodzą. 🙂

Wyjazd z La Platy
wyjazd z la platy

z la platy do belenn

Wioska po drodze
za la platą do belen

Tradycyjnie rano wyjechaliśmy z wioski w deszczu. Zbliżaliśmy się do Parku Narodowego Purace. Po drodze mijaliśmy maleńkie wioski. Było naprawdę przepięknie, mokro i soczyście. Mnóstwo wodospadów tuż przy drodze… Z 2035m wjechaliśmy na 2480 i stamtąd musieliśmy zjechać na 2110 do wioski Santa Leticia, gdzie zrobiliśmy zakupy na dalszą drogę. Jeszcze tego samego dnia wjechaliśmy na 2730 metrów, gdzie zatrzymaliśmy się w namiocie u przemiłych ludzi, którzy zmartwili się, że może nam być zimno w nocy, że może jednak w domu? Ale nie chcieliśmy nadużywać ich gościnności. Zmęczeni poszliśmy spać ze slońcem czyli o 18 :).

wyjazd belen

za belen

za belen polowa drogi

1386352012983

1386352011281

Wstajemy o 5 kiedy jest jeszcze ciemno i zimno. Wszędzie unosi się gęsta mgła. Gotujemy owsiankę z rodzynkami, która stawia nas na nogi, żegnamy się z gospodarzami i ruszamy na szczyt. Kiedy byliśmy w Belen Tomek był bliski zostawienia starej, zużytej kurtki, ciążącej nam trochę w sakwach, ale w nocy przyśniło mu się, że stara kurtka dostała oczu i ust i płakała prawdziwymy łzami, żeby jej tylko nie zostawiać. I tak pojechałla dalej z nami :). Tego ostatniego dnia odwdzięczyła się jak nigdy, bo deszcz lał się na nas strumieniami, ubraliśmy wszystkie ciepłe rzeczy, które i tak całe były mokre. Było niesamowicie zimno.
Po drodze jest coraz mniej domów, nie mijają nas już prawie żadne pojazdy. Po drodze szczęśliwie znajdujemy domową restauracyjkę gdzie zjadamy milion źelek z guajawy i pijemy gorącą kawę, która smakuje jak nigdy. Miejscowi dziwią się, że jedziemy aż z Bogoty, ubrani w niezliczoną ilość warstw ubrań pytają czy nam aby nie zimno, bo na szczycie jest jeszcze gorzej…
Jedziemy dalej, roślinność wokół jest niespotykana, jest tak zielono, że żadne słowa tego nie opiszą.
Dojeżdżamy do budki strażników parku. Zostajemy zaproszeni do środka, ogrzewamy się darmową kawą i prowadzimy łamanym hiszpańskim przemiłą rozmowę.
– A nie bolą was mięśnie? Nie zimno Wam? A park się podoba? I autobusami nie jedziecie?
Niestety nie da się przeczekać deszczu, pada w nieskończoność, coraz mocniej i mocniej. W końcu ściągam okulary bo już nic nie widzę. Nie ma gdzie się schować, trzeba jechać dalej.
Kiedy zatrzymujemy się na chwilę podjeżdża do nas samochód, a ludzie ze środka koniecznie chcą zrobić z nami zdjęcie. Krajobraz zmienia się z każdym podjechanym metrem. Czuje się jakby miało się zdarzyć coś na co czekałam do dłuższego czasu…
W pewnym momencie mijający nas jeep ochlapuje nas brudną, zimną wodą. Stoję i czuje, że to był moment kiedy cały ten trud, zmęczenie dają o sobie znać, że puszczają mi nerwy. I łzy same płyną mi po policzkach i znikają w płynących mi po twarzy strugach deszczu.

I wreszcze szczyt! Udało nam się! Jesteśmy tacy zmęczeni, ale szczęśliwi, bo o własnych siłach wjechaliśmy na 3447 m n.p.m! Może to zabrzmi źle ale byliśmy z siebie naprawdę dumni.

Wyjazd rano
rano na szczyt

1386352021687

1386352019838

1386352018058

I szczyt!

1386352025177

1386352016321

1386352026786

1386352014601

Zaczynamy zjeżdżać, droga jest coraz gorsza, wleczemy się straaasznie powoli, a do Popayan mamy jeszcze 40km. Po pewnym czasie wychodzi słońce, czuje jak ogrzewa moje zimne dłonie, jak osusza twarz.
Czuje, że było warto, że żyję!
Na ławeczce przy drodze wyciągamy z sakw gotowane jajka, które wieziemy z Belen. Smakują wybornie, jemy tak szybko, że aż dostaję czkawki.
W końcu zaczyna się asfalt, pędzimy w dół jak szaleni, robi się coraz cieplej, wracamy do świata zgiełku i hałasu. Ostatnie niespodziewane podjazdy rozczarowują zmęczone mięśnie ale w końcu dojeżdżamy do miasta i idziemy do wegetariańskiej knajpki ulicznej żeby najeść się, aż do granicy.

Naprawdę nam się udało!

1386352028467

1386352030133

A tutaj link z mapką http://www.gpsies.com/map.do?fileId=bhycnfvqvonwlknu


Tytuł trudno wymyślić.

Niesamowite jest jak podróżowanie rowerem zmienia postrzeganie otaczającego świata, jak czas się wydłuża, dzieje się tak wiele, że aż ciężko to wszystko opisać…

Jest gorąco! Jest potwornie gorąco, nasze rowerowe liczniki, być może przesadzają ale nie raz pokazały już 39 stopni. Wyjechaliśmy z La mesa jak zwykle około 7 rano, żeby choć chwilę jechać bez słońca i lejącego się litrami potu. Jest ciężko, jade ale nie dam rady. Nie dojade. Nie no, tym razem naprawdę nie wjadę na tą górę. Tomek gdzieś z przodu radośnie pedałuje a ja wlokę się z tyłu jak obładowany osiołek. Kolejny raz się zatrzymuje, sapie, piję łyk ciepłej wody i ciężką ręką odmachuje przejeżdżającym obok innym rowerzystom… Wreszcie zjeżdżamy na boczną drogę, jest naprawdę pięknie, zielono, białe drepczące po polu ptaki. Zbliża się południe, a ja czuje, że dziś już naprawdę nie dam rady. Wreszcie dowlekłam się. Dojechaliśmy do wioski Agua de dios. Rzucam się z ulgą pod zimny prysznic. Nie robimy tego codziennie ale akurat dziś Tomek postanowił zerknąć na stan naszych rowerów. I co się okazało? Jeden z moich tylnych hamulców po prostu zacisnął się na kole. I nie wiadomo ile kilometrów tak jechałam, jechałabym być może i następnego dnia dalej żyjąc w przeświadczeniu, że „tym razem naprawdę nie wjadę” :))). W sumie trochę wstyd o tym pisać, że sama o tym nie pomyślałam, ale cóż, uczymy się na błędach.

1385751564369

Zimny kokos przy drodze
1385751565993

Odkrycie tego nieszczęsnego hamulca, powoduje, że wreszcie mogę się odprężyć. Siedzimy w domowym hoteliku, nad głową rośnie mango, a w garnku bulgocze gulasz z fasolą na kolację. W końcu jeden z gości, podchodzi do nas i z uśmiechem przygląda się naszej „kuchni”. Pomimo, że wciąż nasz hiszpański porządnie kuleje udaje nam się wymienić parę zdań. Na koniec dostaliśmy parę świeżych mango i bananów, a do tego sok z jeżyn. Pycha 🙂

mango
1385751562773

1385751560983

Następnego dnia niestety znów wjeżdżamy na główną drogę i kierujemy się do wioski El guamo. Przy okazji tego odcinka chciałabym napisać parę zdań o naszych dotychczasowych odczuciach na temat dróg w Kolumbii. Otóż wydają się zupełnie lepsze niż w Polsce! Nawet kiedy jedziemy głównymi drogami po każdej ze stron jest duże pobocze przeznaczone dla skuterów i rowerów, dzięki czemu czujemy się bezpiecznie i możemy spokojnie podziwiać okolice. Poza tym same drogi też są dobrej jakości.

Na wyjeździe z Agua de dios
1385751547507

Boczna droga
1385751549249

1385751545728

1385751550904

Pobocze
1385751552778

El guamo to maleńkie raczej nieciekawe miasteczko, ale jest dobrym przykładem kolumbijskich miejscowości. Życie skupione jest w centrum, w którym znajduje się duży kościół a tuż obok kwadratowy plac zieleni, który nazywa się po prostu parkiem. Dookoła parku stoją ruchome budki z sokami czy przekąskami. Mieszkańcy poruszają się głównie na skuterach, a ulice rozchodzą się pod kątami prostymi od centrum. Dookoła centrum jest mnóstwo knajpek, zazwyczaj pełnych i zupełnie jak w Azji życie zaczyna się po zmierzchu, kiedy robi się chłodniej.

Po raz kolejny musieliśmy zmienić planowaną trasę, ze względu na to, że około miesiąca temu na drodzę Prado – Dolores doszło do ataku na przejeżdżający autobus. FARC wciąż działa w paru miejscach w Kolumbii. A więc znów zmuszeni jesteśmy jechać główną drogą.

Okazało się jednak, że droga do Las Brisas, małej przejezdnej wioski przy głównej drodze jest naprawdę piękna. Powoli zbliżamy się do gór i pomimo palącego słońca jedzie się naprawdę cudownie.

Muszki! Wszędzie są muszki, które zjadają nas żywcem, wciskają się w każdy niezakryty skrawek ciała i wypijają całą naszą krew!

1385751554549

1385751556180

Tomek gotuje obiad, a dzieci właściciela hotelu w Las brisas próbują z nami rozmawiać 🙂
1385751557818

Z las Brisas wyjeżdżamy o świcie i kierujemy się w stronę pustyni Tatacoa! Z miejsca, w którym byliśmy można dostać się tam na dwa sposoby, albo jadąc główną drogą do Villa Vieja, albo parę kilometrów za Las Brisas skręcić w boczną drogę (w lewo). Oczywiście wybieramy tą drugą opcję, po chwili kończy się asfalt, robi się dużo ciszej i piękniej. Po paru kilometrach dojechaliśmy do rzeki, którą można przekroczyć tylko łodzią (koszt za osobę 1600 pesos).

1385751567695

Jest naprawdę przepięknie! Po drugiej stronie rzeki po chwili przejeżdżamy przez most.

1385751559377

Skacząc na kamieniach kierujemy się prosto i na skrzyżowaniu kierujemy się w prawo, w stronę Villa Vieja.

Wioska po drodze
1385751569370

Z czasem zaczyna się robić coraz bardziej pustynnie, droga jest naprawdę przepiękna, mijamy ogromne kaktusy, dookoła pasą się krowy o najśmieszniejszych uszach na świecie, które patrzą się na nas jak Hindusi. Mijają nas jedynie skutery czy farmerzy na koniach. Słońce pali, a nad głowami krążą czarne sępy.

1385751572827

1385751571139

1385751574362

1385751575996

Po drodze jest tylko jeden mini sklepik, w którym można kupić wodę
1385751578010

1385751584376

1385751588062

Po ok 20 kilometrach dojeżdżamy do asfaltu i miasteczka Villa Vieja. Kupujemy warzywa, soczewicę i jajka i decydujemy się zostać na noc na pustyni. Po około 5 kilometrach dojeżdżamy do obserwatorium astronomicznego, gdzie asfalt ponownie się kończy i zaczyna prawdziwa pustynia Tatacoa, przecudowne zjawisko, otoczony górami suchy skrawek ziemii w tak bujnie zielonym kraju.
Zatrzymujemy się u rodziny, która posiada tylko jedną chatkę na wynajem, bez prądu, ale za to z hamakiem! Zaraz kiedy usiedliśmy na naszym nowym ganku do pobliskiego kaktusa podleciał maleńki koliber, żeby napić się soku z owoców! Decydujemy się zostać na dwie noce, żeby odpocząc od słońca i nacieszyć tą niesamowitą ciszą i krajobrazem.

1385751594914

1385751589782

1385751591616

1385751593343

Wieczorem, już bez sakw jedziemy obejrzeć okolicę.

1385751579636

1385751581161

1385751582777

Daria w swoim żywiole, przygląda się mrówkom
1385751586051

Teraz kierujemy się w stronę gór. Kilka następnych dni będzie naprawdę ciężkich. Jak przeżyjemy to za kilka dni napiszemy kolejną notkę.

Pozdrawiamy!
Daria i Tomek


Z Bogoty do La mesy

Witajcie! Wreszcie po takim dlugim czasie mamy do napisania jakieś nowe podróżnicze wieści. I to nie byle jakie, przecież wlaśnie spełnia się jedno z naszych dużych marzeń, Ameryka Poludniowa. 🙂

Do Bogoty dolecieliśmy późnym wieczorem. Przed wyjazdem przeczytaliśmy, że lotnisko w stolicy jest okropne, że nie da rady z naszym poziomem hiszpańskiego i w ogóle fe i ble. Szczerze? Lotnisko jak każde inne no może pomijając policjantów z węszącymi psami.

Ze względu na to, że lecieliśmy z własnymi rowerami ciężko było nam znaleźć odpowiedni transport do miasta o tej porze. Szczęśliwie jeszcze przed wylotem znaleźliśmy hostel, który zaoferował nas podwieźć. I tak znaleźliśmy się w domu Davida. Szczerze mówiąc nie moglibyśmy wymarzyć sobie lepszego początku podróży, wlaśnie dzięki temu przegościnnemu Kolumbijczykowi. Pomimo tego, że mój brzuch jak zwykle zreszta na poczatku podróży odmawiał zupełnie współpracy i wysokość na jakiej się znajdowaliśmy dała o sobie znać, spędzony czas w Bogocie całkowicie nas zaskoczył! A to wlaśnie dzięki Davidowi (którego znaleźliśmy na warmshowers), który pokazał nam miasto swoimi oczami, który bezinteresownie przygotowywał nam tradycyjne kolumbijskie posiłki, który wcisnął nam na drogę paczkę bakalii i owsiankę na śniadania… Dzięki niemu napiliśmy się jednej z lepszych kaw jaką mieliśmy okazje pić, ujrzeliśmy tą artystyczną część stolicy i nauczyliśmy nowych hiszpańskich zwrotów. 🙂 Za radą kolegi naszego hosta zmieniliśmy planowaną na początku trasę ze względów bezpieczeństwa. Ach zapomniałabym dodać, David wyjechał z nami z swoim rowerem 20 km poza granice tego olbrzymiego miasta, żeby pokazać nam najlepszą drogę. Oby więcej takich gościnnych ludzi na naszej drodze:).

Bogota
1385306047197

1385308302609

1385308305741

1385308308821

1385308300817

Muzeum Botero
1385308307316

1385308304189

No to wyjeżdżamy!
1385308310351

I już na wyjazdówce z Davidem
1385308311923

Zaraz kiedy pożegnaliśmy się z Davidem ruszyliśmy sami dalej w stronę La mesa. Przez pierwsze kilometry pielismy sie w gore, mijani przez rozpędzone i trąbiące ciężarówki, w kurzu i upale. Ale zostaliśmy nagrodzeni dlugim na 30km zjazdem w chmurach, chlodzie i przepieknej otaczającej nas zieleni.

1385308318879

1385308323945

1385308320505

Kiedy już myśleliśmy, że dojeżdżamy do celu zaczął się kolejny podjazd, slońce piekło w ramiona, każdy napotkany pies przy drodze pogonił nas głośno szczekając, ale daliśmy radę. Nie spodziewaliśmy się, że już 70km za Bogotą są tak piekne miejsca jak wspomniana La mesa. Dojechaliśmy do miasteczka, akurat kiedy w na głównym placu przy kościele mieszkańcy świętowali ślub. Zatrzymaliśmy się w namiocie na dachu hotelu z takim widokiem:

1385308313838

1385308329149

La mesa
1385308325539

1385308322149

Owsianka
1385308317006

1385308315484

Avena czyli pyszny napój owsiany z mlekiem i cukrem
1385308327047

Przypadkiem wjeżdżając do miasta znaleźliśmy wegetariańską rodzinna knajpkę, właściwie wewnątrz czyjegoś domu z orchideowym ogrodem wewnątrz. Pomimo bariery językowej wlaścicielami okazali sie wspaniali ludzie, którzy przygotowali dla nas niesamowity obiad. Kiedy pani domu zobaczyła nasze spieczone ramiona przyniosła z ogrodu aloes, którym nas posmarowała i dodatkowo dała nam go więcej na drogę. Ludzid są niesamowici. 🙂

1385326208257

Aloes
1385326209993

A w miasteczku cały dzień do późnej nocy gra muzyka, uliczne knajpki pełne są klientów. I nawet my skusiliśmy się na piwo. Kelner, który wyglądał jakby był przechodniem dosiadł się do nas, a zaraz po tym kiedy postawił nam kolejkę zaprosił do siebie do domu. Ale niestety nie w naszym kierunku.
Jutro rano ruszamy dalej, jak najwczesniej zeby uciec przed upalem.
Pozdrawiamy wszystkich z Kolumbii 🙂


Rowerami w Beskid Niski…

Odkąd usiedliśmy po raz ostatni w siodełkach minęły zaledwie cztery dni, a wydaje nam się jakby ten czas rozciągnął się do kilku tygodni. Może przebywanie w każdej minucie w innym miejscu, zmieniające się krajobrazy i ludzie powodują, że tak fantastycznie wydłuża się czas?

Naszym celem było dojechać z Zielonej Góry do wioski Bartne w Beskidzie Niskim, rowerami oczywiście. Dlaczego Beskid Niski? A to dlatego, że szukaliśmy miejsca w Polsce, gdzie turystyka nie pożarła jeszcze doszczętnie „dzikich” wiosek i terenów, jak miało to miejsce w ostatnich latach w Bieszczadach. Dlaczego Bartne? Bo znaleźliśmy tam maleńką, drewnianą chatkę, na zupełnym zadupiu, którą można wynająć za przysłowiowe grosze. Planem było dojechać tam w ciągu około jedenastu dni (daliśmy sobie dużo czasu, żeby się po prostu nie spinać) i zostać tydzień w chatce. A dlaczego rowerami, to już chyba tłumaczyć nie trzeba 🙂

Ruszyliśmy więc!

Niestety już pierwszego dnia okazało się (czego nie dostrzegliśmy wcześniej na jednodniowych wypadach), że nasze mięśnie i organizmy nie do końca wypoczęły po poprzednim wyjeździe do Puszczy Noteckiej. Ale nie przejmowaliśmy się, parliśmy dalej, szczęśliwi, bo znów w drodze, bo znów wolni i w ruchu! Tego dnia jadąc w gruncie rzeczy nudnymi drogami, dojechaliśmy do wioski Radosław gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg w lesie tuż pod samymi liniami wysokiego napięcia, ale i tak nam się podobało 😛

Postój na kolację

I sama kolacja – cous cous z sosem serowym i suszonymi warzywami 😛

Poranek

Drugiego dnia, tak dobraliśmy trasę, by ominąć wszystkie główne, zatłoczone drogi. Obszczekały nas więc wszystkie wioskowe psy świata, słońce cudownie grzało w gębę i nawet mięśnie przestały boleć :). A do tego zbliżaliśmy się do największych w Europie stawów hodowlanych karpia, które ze względu na ogromną ilość ptaków i bujną roślinność, zostały okrzyknięte Parkiem Krajobrazowym. Najdziwniejsze jest to, że gdyby nie ten wyjazd dalej żylibyśmy w nieświadomości istnienia tego magicznego miejsca! Na noc zatrzymaliśmy się przy wiosce Duchowo na czyimś polu, tuż przy samych jeziorach. Ale spaliśmy tyle co nic, po polu biegał jeleń i wył przez całą noc 😀

Miasteczko Czernina

Daria

Jeden ze stawów, wszystkie połączone są ze sobą systemem kanałów, dzięki którym kontroluje się głębokość, która nie przekracza nigdy trzech metrów.

Dwadzieścia kilometrów ścieżek rowerowych pomiędzy stawami (na zdjęciu niedaleko wioski Grabownica)

Tomek

Trzeciego dnia, niewyspani i zmęczeni, wygramoliliśmy się z nagrzanych śpiworów w okropnie zimny, zachmurzony poranek. Nawet gorąca kawa nie dała rady postawić nas na nogi…
– Zaraz będzie padać, zobaczysz!
– Nie kracz, chodź pojedziemy lasem zamiast asfaltem, będzie szybciej i przyjemniej!
No i wykrakałam. Deszcz złapał nas w lesie, ani gdzie się schować, ani gdzie uciekać. No więc przykryliśmy się plandeką, której generalnie używamy jako przykrycia dla rowerów nocą. Podejrzewam, że z desperacji, żeby tylko nie zmoczył nas deszcz… albo z głupoty, rozbiliśmy się na samym środku drogi. Przejeżdżające czasem samochody przeciskały się przez widoczne po lewej stronie zdjęcia krzaki, kierowcy natomiast patrzyli na nas z pełnym pożałowania politowaniem. Po pół godziny stania w pozycji pochylonej do przodu pod kątem 90 stopni i przyglądania się to łańcuchowi, to korbie, znudziło nam się, rozłożyliśmy więc w środku karimatę i przesiedzieliśmy tak chyba z półtora godziny 😀 . Wyglądało to tak:

Może i było śmiesznie, ale okropnie zmarzliśmy. Pojechaliśmy jednak dalej i akurat tego dnia natrafiliśmy na najgorsze chyba w Polsce drogi, albo po prostu dziury. Na szczęście znak drogowy poinformował nas, że droga jest w kiepskim stanie technicznym. Wlekliśmy się więc jakieś 8 do 10km/h…
W między czasie zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce na drugie śniadanie. Tam podszedł do nas smutny wygłodniały kundel. Mieliśmy ze sobą pół już prawie czerstwego chleba, więc podzieliliśmy się oczywiście i odjechaliśmy. Jak podejrzewamy pies był tak wdzięczny, że postanowił „odprowadzić” nas 15 kilometrów, ale niestety nie zdążył zjeść do końca całego chleba więc te 15 km biegł za nami z kromką chleba w zębach…

Piękne drogi

Po drodze, w jednej z wiosek zatrzymaliśmy się przy pięknych, starych stodołach. Tomek wyjął aparat, żeby zrobić zdjęcie. Jednak „zwabiona” szczekaniem psa właścicielka wyszła z domu ze słowami na ustach: „Co się tam u licha dzieje?!”
– Co pan robi?
– Zdjęcia.
– Mam nadzieje, że nie mojej własności! To są prywatne stodoły! Jestem ich właścicielką!
– A dlaczego nie można ich fotografować?
– Bo oni przyjeżdżają i dają je do tego internetu! Że to zabytki, że to, że tamto! A to nic nie wiadomo! To są prywatne stodoły! Moje!

Po lewej stronie zdruzgotana właścicielka, po prawej sławetna stodoła 😛

Tego zwariowanego dnia przyszedł jednak pierwszy mały kryzys, być może przez zimno, drogi czy deszcz. Postanowiliśmy więc, że zatrzymamy się w pensjonacie „Jabuszko” w miejscowości Kobyla Góra, żeby po prostu odpocząć. Gorąco polecamy to miejsce (właścicielka zrobiła nam w swoim domu pranie wszystkich rowerowych ubrań) :).

Kolejnego, czwartego dnia padły łożyska w jednym z pedałów Darii i pedał zakończył swój żywot (po około 600 km użytkowania o czym w następnej notce). Do najbliższej miejscowości mieliśmy około 12 kilometrów, a jechać się już praktycznie nie dało. I chyba zwyczajnie w świecie mieliśmy szczęście, bo w kolejnej wsi przez którą przejeżdżaliśmy (Marcinki, niedaleko Kępna), w której jest jedynie około 230 mieszkańców, były aż trzy przydomowe sklepy rowerowe! Wymieniliśmy pedały na używane Batavusy za 25 zł i ruszyliśmy dalej

Przez poprawę pogody, te nieszczęsne pedały i cudowne krajobrazy, humory mieliśmy tak dobre, że czuliśmy się jakbyśmy mogli jechać do końca świata…
Po przejechaniu zaledwie trzydziestu kilometrów, kolana Tomka który „czuł” je od pierwszego dnia wyprawy, odmówiły posłuszeństwa. Podejrzewamy, przewianie, bo podczas pierwszego naszego dłuższego wyjazdu, jeździł, w krótkich, dużo przed kolano spodenkach w temperaturze około 15 stopni co jest niestety dla kolan zabójcze. Co prawda dawały wcześniej znać, skrzypiąc, ale facet to facet „Znam siebie, nic mi się nie stanie!”. No i w końcu zaczęły boleć. Musieliśmy wrócić.
Jeszcze tego samego dnia załadowaliśmy się do pociągu, z którym też wcale nie było łatwo, bo w Polsce o tym czy w danym pociągu można przewozić rowery, wie chyba tylko sam pociąg, na pewno nie panie siedzące w okienkach kasowych i informacyjnych…
A więc wróciliśmy, trochę smutni, że się nie udało.
Ale ten czas, który spędziliśmy w siodełkach był niezastąpiony, a w przyszłym roku spróbujemy jeszcze raz 🙂

Więcej zdjęć tutaj

Mapka wyjazdu po kliknięciu w krówkę 🙂
GPSies - Wyprawa w Beskid ( podejście nieudane)

P.S. Za kilka dni recenzja paru sprzętów i ubrań rowerowych


Jesień, ach to ty!

Długo, długo nie było nas tutaj, ale jesteśmy, wróciliśmy, znów w drodze, wciąż razem, wciąż szczęśliwi!

Kiedy znudził nam się wreszcie po sześciu miesiącach angielski deszcz i herbatka o piątej postanowiliśmy, że dość i czas nam wracać, coś zrobić i przeżyć. Już od dłuższego czasu marzył nam się nowy sposób podróżowania, taki zwykły i oczywisty, a jednak niewypróbowany – rowerowy. Setki godzin Tomka spędzone w internecie, na forach i sklepach internetowych, zaowocowały naszą nową miłością :). Zdecydowaliśmy się złożyć rowery samodzielnie, dzięki temu mieliśmy pewność, że będziemy mieli to co chcemy.
No więc oczywiście trzeba było je ochrzcić, zajeździć mięśnie do bólu, aż do zdrętwienia palców, żeby tylko poczuć tą niesamowitą wolność, radość i szczęście, które spowodowane jest taką prostą czynnością – jazdą na rowerze :).
Przypadkiem przeczytaliśmy o czyjejś relacji z wyprawy do Puszczy Noteckiej. Puszcza? Notecka? Tak blisko zielonej? Kupiliśmy więc sakwy, załadowaliśmy namiot i kuchenkę i ruszyliśmy przed siebie. To nic, że wiatr jak na złość wiał zawsze w twarz, a pośladki paliły nas żywym ogniem. Te 340km w siodełku – niesamowity czas! Oczywiście szerokim łukiem omijaliśmy zatłoczone główne drogi, brnęliśmy po dziurawych wiochach, ale za to z jakim klimatem! Noce (trochę za dużo powiedziane, bo spać szliśmy ze zmęczenia jak w zegarku o 21 😀 ) spędzaliśmy nad jeziorami, przy ognisku i zajadaliśmy się pieczonymi bułkami z czosnkiem 😀

Tak mało trzeba i nie tak wcale daleko od domu, żeby wycisnąć czas jak cytrynę, wykorzystać, wydłużyć, intensywnie przeżyć 🙂
A Polska, tuż za rogiem, jest przecież taka piękna, a tak mało ją znamy…

Asia

Mapka trasy po kliknięciu w krówkę 🙂

GPSies - pojezierze lubuskie i puszcza notecka