Na skróty

Witajcie!

Po ostatnich ciezkich dniach wyladowalismy w Popayan, duzym, zatlozonym miescie. W przewodnikach chwalony jest jako piekne miasto o bialych scianach, atrakcja turystyczna jak znalazl. Wystarczy jednak wyjsc poza centrum, a sciany juz nie sa takie biale, policjant zatrzymuje i przestrzega, ze w centrum na spacer tak, ale dalej to nie bardzo. W centrum czysciutko, ludzie tlocza sie na waskich chodnikach, a poza brud, smieci na ulicy, prawdziwe zycie. Obrzeza nie sa dla turystow. Wiec ciagnie nas wlasnie tam, dziwne spojrzenia przechodniow, co ci biali tu robia. I tak trafiamy na niesamowity targ! Znow owoce ktorych nie znamy, przepyszne orzechowe kulki, niesamowicie slodkie figi w syropie (brevas), papka migdalowa ulepiona na ksztalt migdalow! O rety, raj smakowy, a jeszcze to sprobujmy, a moze jeszcze jedno, juz naprawde ostatnie. Jemy az nam braknie miejsca i zabieramy wiecej na droge :).

1386769739140~01

Wychodzimy poza centrum
1386769737468~01

Nie jestesmy jak pewnie nasi czytelnicy wiedza fanami muzeow, zabytkow czy tego typu atrakcji, jednak zdecydowalismy sie pojsc do Muzeum historii naturalnej (El Museo de Historia Natural de la Universidad del Cauca, wstep 3000 pesos), ktore naprawde nas zachwycilo. Pomimo, ze opisy eksponatow byly jedynie w jezyku hiszpanskim, mnogosc kolekcji, zwierzat, ktore zyja w Kolumbii i nie tylko jest naprawde imponujaca! Polecamy to miejsce.

Jeden z eksponatow
1386769724586~01

Tuz przed wyjazdem szykujemy sobie bocadillo (Guava jelly) czyli galaretke zrobiona z owocu guawy i cukru trzcinowego, nasza tutejsza milosc!
1386769722923~01

Wyjechalismy w koncu z miasta i przez pierwsze 20km musielismy jechac droga, ktora wczesniej wjechalismy. Nie ma rady. Kiedy tylko wsiedlismy na rowery czulismy, ze nasze miesnie wciaz lekko niedomagaja, a tu trzeba znow pod gore, w dodatku asfaltem – nudno. Wreszcie dojechalismy do malego miastczka Coconuco, przez chwile myslelismy, zeby juz sie zatrzymac, ale po raz pierwszy poczulismy sie w Kolumbii nieswojo, wiec zdecydowalismy sie jechac dalej. W miasteczku spotkalismy kolumbijskich rowerzystow, ktorzy cieszyli sie ze tak sobie po ich kraju jezdzimy rowerami i obdarowali nas slodyczami na dalsza droge :).
No i rozpadalo sie, mokro, zimno, ponuro, kanion, do ktorego wjezdzamy przepiekny, dziury w drodze, ze nie wiadomo czy wjezdzac czy omijac. Cali mokrzy dojechalismy do miejsca, do ktorego masowo przyjezdzaja Kolumbijczycy ze wzgledu na gorace zrodla. Termales Agua Tibia. Ale najtanszy nocleg w namiocie kosztowal 40000 pesos, wiec od razu zawrocilismy. I tak dzieki pomocy miejscowych ludzi, zatrzymalismy sie po prostu u kogos w domu. 🙂 Ze wzgledu na to, ze wychodek byl na zewnatrz, a zeby wyjsc z naszego pokoju trzeba bylo przejsc przez sypialnie wlascicielow, na noc, jak za dawnych czasow u babci na wsi, dostalismy nocnik 🙂

1386769728087~01

Wlasciciel tuz przed domem, rankiem slucha sie spiewu ptakow
1386769726367~01

Jak codzien rano gotujemy owsianke z rodzynkami i cukrem
1386769733278~01

Dziekujemy za goscinnosc i rano ruszamy dalej, tradycyjnie pod gore. Jedziemy zielonym kanionem, po prawej tuz przy drodze szumi rzeka, z gor splywa tysiac wodospadow. W pewnym momencie droga zrobila sie strasznie blotnista, czasem nie da sie jechac, kola sie zakopuja, wszystko co mamy na sobie oblepione jest blotem. Pchamy rowery tonac w brazowej brei po kostki. W koncu jednak droga polepszyla sie duzo, wiec mozna bylo jechac dalej.

1386769742839~01

Zatrzymujemy sie w malenkiej wiosce na obiad, obiadamy sie jak konie ale jak sie okazalo bylo warto…

W miseczce po srodku jest agua de panela, czyli goraca woda z cukrem trzcinowym, ktora tutaj pija sie zamiast herbaty, jak dla mnie (Daria) pyszny i mega rozgrzewajacy napoj. Po lewej domowej roboty bialy ser, tlusty i slony, ktory wrzuca sie do wody, az sie rozpusci… My wolelismy jednak zjesc osobno 🙂 A po prawej stronie smazona arepa z serem, czyli placek kukrydziany. Pycha!

1386769740850~01

Z pelnymi brzuchami ruszamy dalej. Droga jest pusta i szeroka, wokol nas nic tylko gory i natura. Jest naprawde niesamowicie…

1386769731415~01

Wspinamy sie na 3100 m n.p.m. Ekosystem, w ktorym sie znajdujemy nazywa sie tutaj paramo. To obszar powyzej linii lasow, lecz ponizej linii sniegu. Roslinnosc to glownie trawy i krzewy. Wszytskie systemy paramo znajduja sie w Ameryce Poludniowej i Srodkowiej, ale w wiekszosci wlasnie tutaj, w Kolumbijskich Andach. Niebo wiekszosc czasu pokryte jest chmurami, mgla unosi sie nad ziemia. Jest zimno i wilgotno.
Gdzie siegnac wzrokiem rosna male, smieszne palmy, rosnace w niewielu miejscach na ziemii, ktore nazywaja sie Espeletia czy Frailejón. Tworza niesamowity klimat. Czulismy sie zupelnie jakby sie nam przygladaly, otaczaly nas…

1386769735543~01

Wedlug tego co sprawdzilismy wczesniej (uczymy sie na bledach…) mielismy wjechac na opisana wczesniej wysokosc i pozniej szczesliwie zjechac w dol. I zjazd rzeczywiscie sie zaczal, ale po nim byl kolejny wjazd. Zjazd, wjazd, zjazd…Jechalismy w nieskonczonosc a nasz wysokosciomierz wskazywal ze stale znajdujemy sie na tej samej wysokosci. Po pewnym czasie zaczelo kropic. I znow deszcz, znow jazda w deszczu! Wyjelismy z sakwy nasza przeciwdeszczowa plachte, ktora uzywamy do przykrycia rowerow noca i postanowilismy przeczekac chwilke… No moze jeszcze chwilke. Padalo w nieskonczonosc, wiec w koncu postanowilismy ze pojedziemy dalej. Kilka kropel nas nie rozpusci. No chyba ze zacznie sie ulewa, wokol nas nic, tylko gory, zadnych ludzi, zadnych sklepikow, a w brzuchach juz burczy. Leje, nic nie widac, w butach chlupie, zimno jak diabli. W koncu rzeczywiscie zaczal sie zjazd. Rece od ciaglego trzymania na klamkach hamulcow i od zimna powyginaly nam sie w dziwne szpony… Nerwy zaczynaja puszczac, lzy cisna sie do oczu, miesnie nog bola.
Ludzie! Robotnicy przy drodze.
Ile do nastepnej miejscowosci?? Niedaleko, 35km, godzina drogi (tutaj czesto dystans wyznacza sie w czasie nie kilometrach).
Jaka godzina? Po tych dziurach, rowerami, w tym deszczu? Utkniemy na zawsze! Przypominamy sobie, ze gdzies na dnie sakwy mamy kilka ostatnich zelek i pozeramy je ze smakiem.
Tylko droga, my, deszcz i natura.
Pieknie, ale konca nie widac…

1386769729674~01

I nagle asfalt! Mega zjazd, koniec deszczu, slonce!!! Radosc i ped rozpedzonych rowerow. I domy! Zatrzymujemy sie w pierwszej napotkanej restauracyjce przy drodze i prosimy o jakis wegetarianski posilek, coklwiek, jakies jedzenie. Dostalismy niespodziewanie pyszny obiad i goraca agua de panela! Cudownie.
Decydujemy sie pojechac kawalek dalej i zatrzymujemy sie na noc w malej wiosce, w rodzinym hoteliku, gdzie za oknem radosnie chrumkaly swinie.

Wstajemy kiedy jeszcze jest ciemno, dostajemy od wlasciciela hotelu darmowa kawe na dobry poczatek dnia i ruszamy.
– To bedzie prosty dzien, dwie godziny jazdy, gora. Dzisiaj odpoczywamy. Z gorki i potem troche w gore i dojedziemy do San Agustin. 30km. A moze skoro jest tak blisko pojechalibysmy inna droga niz wszyscy? Moze uda sie ominac wjazd, pare kilometrow wiecej, to wszytsko.

No to jedziemy. Wioski przy drodze dopiero sie budza, farmerzy doja krowy, zaspani sklepikarze wystawiaja glowy ze swoich domow. Chlodno i przyjemnie, dookola plantacje mory. Wreszcie skrecilismy w te boczna droge, fajnie, zjechalismy z asfaltu, nie bedzie nudno. Troche kamieni, ale nie szkodzi. Cicho i przyjemnie, uspione wioski, czuc zapach gotowanych sniadan, zycie sie budzi. Po drodze mijamy fabryki paneli, cukru trzcinowego, mezczyzn, ktorzy maczetami ten cukier zcinaja. Przepieknie.

1386769744562~01

I nagle droga stromo spada w dol, tak stromo i kamieniscie, ze z sakwami nie jestesmy w stanie jechac. Sprowadzamy rowery coraz nizej i nizej i juz wiemy, ze podjazd wcale nas nie ominie. I znow jestesmy glodni, jak to my zawsze, a po drodze zadnych sklepikow. Nie mamy zapasow jedzenia, mial byc latwy i przyjemny dzien. Wokol lata milion kolorowych motyli i ptaszkow, jest naprawde cicho i spokojnie. Wreszcie zjezdzamy na sam dol kanionu do rwacej, brudnej od blota rzeki. Przystajemy na moscie i juz widzimy jak wjazd nas czeka…
Wlasciwie nie mam mowy o jezdzie, droga sie zupelnie nie nadaje. Zdjecia nie oddaja tego jak bardzo bylo stromo i kamieniscie. Ledwo wciagamy rowery, metr po metrze. Mozolnie. Mija nas mezczyzna na koniu i podejrzliwie przyglada sie naszym rowerom i nam siedzacym na srodku drogi. Zyczy nam powodzenia i szczesliwej podrozy.
Z sakwy wyciagamy rodzynki, ktore dodajemy do owsianki i zjadamy wszystko, odrobina cukru i energii na dalsza droge. Pchamy rowery dalej, droga nie ma konca, rece odpadaja. Tomek pomaga mi jak moze, pcha co jakis czas oba rowery naraz. Ja juz nie daje rady.

1386769746289~01

1386769748130~01

I wreszcie jestesmy na szczycie, udalo sie, bedzie zjazd, juz niedaleko… Dojezdzamy do wioski, szczesliwi, najamey sie, mozna jechac dalej.

1386769750317~01

Tylko, ze troche stromy ten zjazd, troche za szybko, nie mozliwe, znow rzeka, znow dno kanionu, znow trzeba sie wspinac!!! Mam ochote przeklinac wszytsko na czym swiat stoi. Tym razem naprawde nie dam rady (zawsze mi sie tak wydaje w takich momentach). Siadam na drodze i buntuje sie jak male dziecko, jakby wiele to mialo zmienic. Ale wreszcie wstaje, pchamy dalej, Tomek mi pomaga.
– Jeszcze troche, jeszcze jeden zakret, damy rade. Zaprosze cie dzisiaj na ogromny sok!

I rzeczywiscie udaje nam sie. Zatrzymujemy sie kilometr za miasteczkiem, w niesamowitym miejscu. Otwartym budynku na ogromny ogrod, w ktorym rosna pomarancze, lataja kolibry, zolte kaczuszki biegaja za kurami. Oprocz nas nie ma zadnych innych turystow. Wlascicielka jest tak goscinna ze czesto nie wiemy co powiedziec. Widzi, ze jestesmy zmeczeni, od razu stawia przed nami sok z mory. Nie chce za niego pieniedzy, ani za zadne inne napoje ktore nam podtyka. Pokazuje nam kuchnie z ktorej mozemy korzystac. To teraz wasza kuchnia, wasz dom. Kiedy gotuje obiad dzielimy sie z nia, a ona dzieli sie z nami smazonymi bananami. Zadaje nam setki pytan o Polske. Nie macie platanos? A pieprz macie? A ryz sie u was je?
W miasteczku jedziemy do mechanika, naprawic pierwsze drobne uszkodzenia rowerow. Boimy sie, a moze nie beda miec czesci, a moze sie rozleci? 20 minut i gotowe. Mechanik nie chce nic w zamian, kiwa glowa z usmiechem. Mucho gusto! Bardzo mi milo.

I pomimo, ze ta notka brzmi troche drastycznie, ze bylo trudno, jestesmy szczesliwi, bo pokonujemy wlasne slabosci, bo dzieki temu bardziej doceniamy male przyjemnosci zycia, bo bardziej nas cieszy cieplo slonca na ramionach po zimnym i mokrym dniu. Bo Kolumbijczycy sa tak bezinteresownie pomocni i goscinni, ze zawsze czujemy sie bezpiecznie i serce raduje sie na ludzka dobroc.

Przed nami trzy dni leniuchowania, picia sokow i gotowania.

I nawet wino w kartonie sobie kupilismy, ktorze szczerze mowiac bylo pyszne!
Pozdrawiamy wszytskich cieplo!

1386769721006~01

Dodaj komentarz