Z Bogoty do La mesy
Witajcie! Wreszcie po takim dlugim czasie mamy do napisania jakieś nowe podróżnicze wieści. I to nie byle jakie, przecież wlaśnie spełnia się jedno z naszych dużych marzeń, Ameryka Poludniowa. 🙂
Do Bogoty dolecieliśmy późnym wieczorem. Przed wyjazdem przeczytaliśmy, że lotnisko w stolicy jest okropne, że nie da rady z naszym poziomem hiszpańskiego i w ogóle fe i ble. Szczerze? Lotnisko jak każde inne no może pomijając policjantów z węszącymi psami.
Ze względu na to, że lecieliśmy z własnymi rowerami ciężko było nam znaleźć odpowiedni transport do miasta o tej porze. Szczęśliwie jeszcze przed wylotem znaleźliśmy hostel, który zaoferował nas podwieźć. I tak znaleźliśmy się w domu Davida. Szczerze mówiąc nie moglibyśmy wymarzyć sobie lepszego początku podróży, wlaśnie dzięki temu przegościnnemu Kolumbijczykowi. Pomimo tego, że mój brzuch jak zwykle zreszta na poczatku podróży odmawiał zupełnie współpracy i wysokość na jakiej się znajdowaliśmy dała o sobie znać, spędzony czas w Bogocie całkowicie nas zaskoczył! A to wlaśnie dzięki Davidowi (którego znaleźliśmy na warmshowers), który pokazał nam miasto swoimi oczami, który bezinteresownie przygotowywał nam tradycyjne kolumbijskie posiłki, który wcisnął nam na drogę paczkę bakalii i owsiankę na śniadania… Dzięki niemu napiliśmy się jednej z lepszych kaw jaką mieliśmy okazje pić, ujrzeliśmy tą artystyczną część stolicy i nauczyliśmy nowych hiszpańskich zwrotów. 🙂 Za radą kolegi naszego hosta zmieniliśmy planowaną na początku trasę ze względów bezpieczeństwa. Ach zapomniałabym dodać, David wyjechał z nami z swoim rowerem 20 km poza granice tego olbrzymiego miasta, żeby pokazać nam najlepszą drogę. Oby więcej takich gościnnych ludzi na naszej drodze:).
Zaraz kiedy pożegnaliśmy się z Davidem ruszyliśmy sami dalej w stronę La mesa. Przez pierwsze kilometry pielismy sie w gore, mijani przez rozpędzone i trąbiące ciężarówki, w kurzu i upale. Ale zostaliśmy nagrodzeni dlugim na 30km zjazdem w chmurach, chlodzie i przepieknej otaczającej nas zieleni.
Kiedy już myśleliśmy, że dojeżdżamy do celu zaczął się kolejny podjazd, slońce piekło w ramiona, każdy napotkany pies przy drodze pogonił nas głośno szczekając, ale daliśmy radę. Nie spodziewaliśmy się, że już 70km za Bogotą są tak piekne miejsca jak wspomniana La mesa. Dojechaliśmy do miasteczka, akurat kiedy w na głównym placu przy kościele mieszkańcy świętowali ślub. Zatrzymaliśmy się w namiocie na dachu hotelu z takim widokiem:
Avena czyli pyszny napój owsiany z mlekiem i cukrem
Przypadkiem wjeżdżając do miasta znaleźliśmy wegetariańską rodzinna knajpkę, właściwie wewnątrz czyjegoś domu z orchideowym ogrodem wewnątrz. Pomimo bariery językowej wlaścicielami okazali sie wspaniali ludzie, którzy przygotowali dla nas niesamowity obiad. Kiedy pani domu zobaczyła nasze spieczone ramiona przyniosła z ogrodu aloes, którym nas posmarowała i dodatkowo dała nam go więcej na drogę. Ludzid są niesamowici. 🙂
A w miasteczku cały dzień do późnej nocy gra muzyka, uliczne knajpki pełne są klientów. I nawet my skusiliśmy się na piwo. Kelner, który wyglądał jakby był przechodniem dosiadł się do nas, a zaraz po tym kiedy postawił nam kolejkę zaprosił do siebie do domu. Ale niestety nie w naszym kierunku.
Jutro rano ruszamy dalej, jak najwczesniej zeby uciec przed upalem.
Pozdrawiamy wszystkich z Kolumbii 🙂
cudownie…
24 listopada 2013 o 21:54
Darunia pozdrowienia z zimnej Polszy:)
24 listopada 2013 o 21:22