Posts tagged “wyprawa

Rowerami w Beskid Niski…

Odkąd usiedliśmy po raz ostatni w siodełkach minęły zaledwie cztery dni, a wydaje nam się jakby ten czas rozciągnął się do kilku tygodni. Może przebywanie w każdej minucie w innym miejscu, zmieniające się krajobrazy i ludzie powodują, że tak fantastycznie wydłuża się czas?

Naszym celem było dojechać z Zielonej Góry do wioski Bartne w Beskidzie Niskim, rowerami oczywiście. Dlaczego Beskid Niski? A to dlatego, że szukaliśmy miejsca w Polsce, gdzie turystyka nie pożarła jeszcze doszczętnie „dzikich” wiosek i terenów, jak miało to miejsce w ostatnich latach w Bieszczadach. Dlaczego Bartne? Bo znaleźliśmy tam maleńką, drewnianą chatkę, na zupełnym zadupiu, którą można wynająć za przysłowiowe grosze. Planem było dojechać tam w ciągu około jedenastu dni (daliśmy sobie dużo czasu, żeby się po prostu nie spinać) i zostać tydzień w chatce. A dlaczego rowerami, to już chyba tłumaczyć nie trzeba 🙂

Ruszyliśmy więc!

Niestety już pierwszego dnia okazało się (czego nie dostrzegliśmy wcześniej na jednodniowych wypadach), że nasze mięśnie i organizmy nie do końca wypoczęły po poprzednim wyjeździe do Puszczy Noteckiej. Ale nie przejmowaliśmy się, parliśmy dalej, szczęśliwi, bo znów w drodze, bo znów wolni i w ruchu! Tego dnia jadąc w gruncie rzeczy nudnymi drogami, dojechaliśmy do wioski Radosław gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg w lesie tuż pod samymi liniami wysokiego napięcia, ale i tak nam się podobało 😛

Postój na kolację

I sama kolacja – cous cous z sosem serowym i suszonymi warzywami 😛

Poranek

Drugiego dnia, tak dobraliśmy trasę, by ominąć wszystkie główne, zatłoczone drogi. Obszczekały nas więc wszystkie wioskowe psy świata, słońce cudownie grzało w gębę i nawet mięśnie przestały boleć :). A do tego zbliżaliśmy się do największych w Europie stawów hodowlanych karpia, które ze względu na ogromną ilość ptaków i bujną roślinność, zostały okrzyknięte Parkiem Krajobrazowym. Najdziwniejsze jest to, że gdyby nie ten wyjazd dalej żylibyśmy w nieświadomości istnienia tego magicznego miejsca! Na noc zatrzymaliśmy się przy wiosce Duchowo na czyimś polu, tuż przy samych jeziorach. Ale spaliśmy tyle co nic, po polu biegał jeleń i wył przez całą noc 😀

Miasteczko Czernina

Daria

Jeden ze stawów, wszystkie połączone są ze sobą systemem kanałów, dzięki którym kontroluje się głębokość, która nie przekracza nigdy trzech metrów.

Dwadzieścia kilometrów ścieżek rowerowych pomiędzy stawami (na zdjęciu niedaleko wioski Grabownica)

Tomek

Trzeciego dnia, niewyspani i zmęczeni, wygramoliliśmy się z nagrzanych śpiworów w okropnie zimny, zachmurzony poranek. Nawet gorąca kawa nie dała rady postawić nas na nogi…
– Zaraz będzie padać, zobaczysz!
– Nie kracz, chodź pojedziemy lasem zamiast asfaltem, będzie szybciej i przyjemniej!
No i wykrakałam. Deszcz złapał nas w lesie, ani gdzie się schować, ani gdzie uciekać. No więc przykryliśmy się plandeką, której generalnie używamy jako przykrycia dla rowerów nocą. Podejrzewam, że z desperacji, żeby tylko nie zmoczył nas deszcz… albo z głupoty, rozbiliśmy się na samym środku drogi. Przejeżdżające czasem samochody przeciskały się przez widoczne po lewej stronie zdjęcia krzaki, kierowcy natomiast patrzyli na nas z pełnym pożałowania politowaniem. Po pół godziny stania w pozycji pochylonej do przodu pod kątem 90 stopni i przyglądania się to łańcuchowi, to korbie, znudziło nam się, rozłożyliśmy więc w środku karimatę i przesiedzieliśmy tak chyba z półtora godziny 😀 . Wyglądało to tak:

Może i było śmiesznie, ale okropnie zmarzliśmy. Pojechaliśmy jednak dalej i akurat tego dnia natrafiliśmy na najgorsze chyba w Polsce drogi, albo po prostu dziury. Na szczęście znak drogowy poinformował nas, że droga jest w kiepskim stanie technicznym. Wlekliśmy się więc jakieś 8 do 10km/h…
W między czasie zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce na drugie śniadanie. Tam podszedł do nas smutny wygłodniały kundel. Mieliśmy ze sobą pół już prawie czerstwego chleba, więc podzieliliśmy się oczywiście i odjechaliśmy. Jak podejrzewamy pies był tak wdzięczny, że postanowił „odprowadzić” nas 15 kilometrów, ale niestety nie zdążył zjeść do końca całego chleba więc te 15 km biegł za nami z kromką chleba w zębach…

Piękne drogi

Po drodze, w jednej z wiosek zatrzymaliśmy się przy pięknych, starych stodołach. Tomek wyjął aparat, żeby zrobić zdjęcie. Jednak „zwabiona” szczekaniem psa właścicielka wyszła z domu ze słowami na ustach: „Co się tam u licha dzieje?!”
– Co pan robi?
– Zdjęcia.
– Mam nadzieje, że nie mojej własności! To są prywatne stodoły! Jestem ich właścicielką!
– A dlaczego nie można ich fotografować?
– Bo oni przyjeżdżają i dają je do tego internetu! Że to zabytki, że to, że tamto! A to nic nie wiadomo! To są prywatne stodoły! Moje!

Po lewej stronie zdruzgotana właścicielka, po prawej sławetna stodoła 😛

Tego zwariowanego dnia przyszedł jednak pierwszy mały kryzys, być może przez zimno, drogi czy deszcz. Postanowiliśmy więc, że zatrzymamy się w pensjonacie „Jabuszko” w miejscowości Kobyla Góra, żeby po prostu odpocząć. Gorąco polecamy to miejsce (właścicielka zrobiła nam w swoim domu pranie wszystkich rowerowych ubrań) :).

Kolejnego, czwartego dnia padły łożyska w jednym z pedałów Darii i pedał zakończył swój żywot (po około 600 km użytkowania o czym w następnej notce). Do najbliższej miejscowości mieliśmy około 12 kilometrów, a jechać się już praktycznie nie dało. I chyba zwyczajnie w świecie mieliśmy szczęście, bo w kolejnej wsi przez którą przejeżdżaliśmy (Marcinki, niedaleko Kępna), w której jest jedynie około 230 mieszkańców, były aż trzy przydomowe sklepy rowerowe! Wymieniliśmy pedały na używane Batavusy za 25 zł i ruszyliśmy dalej

Przez poprawę pogody, te nieszczęsne pedały i cudowne krajobrazy, humory mieliśmy tak dobre, że czuliśmy się jakbyśmy mogli jechać do końca świata…
Po przejechaniu zaledwie trzydziestu kilometrów, kolana Tomka który „czuł” je od pierwszego dnia wyprawy, odmówiły posłuszeństwa. Podejrzewamy, przewianie, bo podczas pierwszego naszego dłuższego wyjazdu, jeździł, w krótkich, dużo przed kolano spodenkach w temperaturze około 15 stopni co jest niestety dla kolan zabójcze. Co prawda dawały wcześniej znać, skrzypiąc, ale facet to facet „Znam siebie, nic mi się nie stanie!”. No i w końcu zaczęły boleć. Musieliśmy wrócić.
Jeszcze tego samego dnia załadowaliśmy się do pociągu, z którym też wcale nie było łatwo, bo w Polsce o tym czy w danym pociągu można przewozić rowery, wie chyba tylko sam pociąg, na pewno nie panie siedzące w okienkach kasowych i informacyjnych…
A więc wróciliśmy, trochę smutni, że się nie udało.
Ale ten czas, który spędziliśmy w siodełkach był niezastąpiony, a w przyszłym roku spróbujemy jeszcze raz 🙂

Więcej zdjęć tutaj

Mapka wyjazdu po kliknięciu w krówkę 🙂
GPSies - Wyprawa w Beskid ( podejście nieudane)

P.S. Za kilka dni recenzja paru sprzętów i ubrań rowerowych