Najnowsze

Pulau Penang

Niebo jest jeszcze zupełnie ciemne. Miasto śpi, kłótnia rikszarzy burzy poranną ciszę. Malezja budzi się później niż inne azjatyckie kraje. Nikt jeszcze nie trąbi, z nieba nie leje się żar. Gdzieś w oddali światła portu na stałym lądzie odbijają się w czerni wody. Mdli mnie od kołyszącego się promu, zapachu silnika, rdzewiejącego metalu. Odwracam głowę i patrzę na oddalającą się wyspę, czuję melancholię i żal, że opuszczamy już miejsce, z którego tak ciężko było nam wyjechać.
Już o świcie ruch jest ogromny, co chwilę mijamy niebieskie znaki z rowerem, ale brakuje pobocza, samochody mijają nas z ogromną szybkością. Milczymy i boimy się przyznać chyba sami przed sobą, że te ostatnie dni jazdy do Kuala Lumpur nie będą przyjemne i żałujemy, że nasz czas na Penang już się skończył. Dzwonie na Tomka, żeby się na chwilę zatrzymał. Łyk wody, już o ósmej temperatura jest nie do wytrzymania.
– Ej… straszna droga co?
– No…
– Wracamy?
– Gdzie? Na Penang?!
I wróciliśmy! Codziennie obiecywaliśmy sobie, że jutro już napewno wyjedziemy, ale zawsze coś nam „wypadało”, albo nam się po prostu nie chciało, albo zachorowałam, albo akurat wypadało święto Thaipusam, więc szkoda by było nie zobaczyć. I kiedy już nam się udało, zawróciliśmy po niecałych 20km!

Po raz pierwszy przyjechaliśmy do Georgetown jakieś pięć lat temu. I naprawdę fajnie było przypominać sobie ścieżki, którymi wtedy spacerowaliśmy, miejsca, których już nie ma, nawet te same stoiska. To takie uczucie, jakby po wyjeździe czas się w tym miejscu zatrzymał i kiedy wracasz, wszystko rusza na nowo. Baliśmy się, że ciężko będzie znaleźć tani nocleg, ale okazało się, że nawet w tak turystycznym i dużym mieście, udało nam się znaleźć niesamowity, stary, drewniany hotel za 27RM.

DSC02888

Niesamowite na Penang jest to, że idąc ulicą można podróżować w czasie. Spacerując w dzielnicach chińskiej czy na przykład indyjskiej, nie trudno zapomnieć, że wciąż jesteśmy w Malezji, że jest XXI wiek. Nad dachami starych, przepięknych często domów, górują wysokie, nowoczesne, pokryte szkłem centra handlowe. Wyspa to fascynująca mieszanka kultur, twarze mieszkańców również się różnią, mieszkają tu głównie Hindusi, Chińczycy i Malajowie ale jest też wiele ludzi, którzy wyemigrowali tutaj z Europy, Indonezji, Tajlandii czy Japonii. Skutkuje to tym, że można natknąć się na ulubione przez nas wciśnięte pomiędzy innymi budynkami przepiękne świątynie chińskie, czy jaskrawe, przerysowane  indyjskie, usłyszeć nawoływanie muezina do modlitwy. Ale to również raj jedzeniowy, na Penang można spróbować naprawdę wszystkiego od chińskiej ciepłej bułeczki z nadzieniem z czerwonej fasoli, po świetnej jakości japońskie sushi, o czym za chwilę. 🙂

DSC02868

DSC02873

DSC02876

DSC02905

DSC02907

Mieliśmy zostać tylko parę dni, chwilę odpocząć, ale tak jak już pisałam nie udało nam się.Penang słynie z dobrego jedzenia. No i oszaleliśmy! Jak już wszyscy wiedzą uwielbiamy odkrywać nowe smaki i generalnie jeść, ale tym razem zwariowaliśmy, zakochaliśmy się w kuchni japońskiej. Znaleźliśmy najlepiej ocenianą na wyspie restaurację z sushi i tak wracaliśmy do niej jeszcze parę razy, zawsze żałując, że nie mamy paru żołądków, żeby móc spróbować wszystkiego. Już Kasia z Przemem mówili nam o tym, że prawdziwe sushi, nie takie przygotowane w domu, to eksplozja smaku w ustach. Ale jak można wyobrazić sobie, że jeden kęs może kryć w sobie taką harmonię, idealną całość, która powoduje, że kręci się z niedowierzaniem głową? Brakuje słów, żeby opisać jak fantastycznie może smakować surowa ryba, świeżo starty chrzan wasabi czy wydawałoby się zwyczajny smażony ryż z czosnkiem. Wiem, że zwolenników sushi na świecie jest wielu, ale wiem też, że sushi, które nawet w restauracji próbowaliśmy w Polsce ma się nijak do tego, które mieliśmy okazję spróbować tutaj, w Malezji. Próbowaliśmy w mieście sushi w paru innych miejscach, ale jednak ta jedna restauracja wywarła na nas największe wrażenie.

DSC02910

Sashimi – surowe mięso, tutaj akurat łosoś, tuńczyk i biały tuńczyk, podawane po prostu z wasabi.

DSC02912

Na środku zdjęcia – japoński węgorz w sosie teriyaki.

DSC02918

Na pierwszym planie przegrzebki smażone metodą teppanyaki.

DSC02919

Warzywa w tempurze.

DSC02928

Edamame czyli zielona soja.

DSC02951

Rainbow rolls

DSC02952

Na zdjęciu tego nie widać, ale to największa sałatka jaką kiedykolwiek dostaliśmy w restauracji. Z łososiem, nerkowcami, kotlecikami rybnymi i z dressingiem sezamowym.

DSC02960

Wyśmienity dorsz w sosie teriyaki z maślanymi warzywami…

DSC02961

Lody z czarnego sezamu dla których można umrzeć.

DSC02923

Mogłoby się wydawać, że to już wszystko co zamówiliśmy, ale oczywiście było tego duużo więcej, nie chcemy jednak czytelnikom narobić smaku. 😉 Oczywiście naszej jedzeniowej wędrówki nie skończyliśmy jedynie na japońskiej restauracji. Uwielbiamy w Malezji to, że można zjeść tutaj prawdziwą indyjską masalę dosę, napić się gorącego czaju na ulicy czy nawet uwielbianą przez nas vada z południowych Indii.

DSC02899

Ale bywaliśmy też w innych miejscach, w wielu wegetariańskich, gdzie po raz pierwszy w życiu spróbowaliśmy ryżu z grzybami gotowanego na parze w liściach lotosu, kremu z czarnego sezamu, czerwonej zupy zrobionej z wina ze sfermentowanego ryżu, czy ryby w panierce z polenty.

DSC03007

DSC03005

DSC02940

DSC02957

No i oczywiście czekolada, a w tle churrosy z sosem z białej czekolady…

DSC02932

Być może powinniśmy zmienić nazwę bloga, na przykład: „Co jedzą Daria i Tomek w podróży”?

W między czasie, albo raczej pomiędzy posiłkami, chowaliśmy się w kawiarniach. W Malezji, nie wiemy dlaczego jest zawsze najgoręcej. Nie ma takiego miejsca na ziemi, w którym byliśmy do tej pory, gdzie byłoby nam tak gorąco jak tutaj. Powietrze jest tak gęste od ciepła, że zwyczajnie nie da się chodzić, żyć, nawet jak bardzo się zmuszaliśmy na spacer w ciągu dnia, żeby coś zobaczyć, obejrzeć, tak czy siak w końcu lądowaliśmy w jakiejś kawiarni. Kawa! Jak nam brakowało dobrej, aromatycznej kawy. W Georgetown znaleźliśmy kawiarnie z małym ogródkiem w środku, gdzie uwielbialiśmy przesiadywać godzinami, czytać książki i patrzeć na ludzi. Te klimatyzowane kawiarnie właśnie spowodowały tą chorobę, o której wcześniej wspominałam, przez którą, a raczej dzięki której zostaliśmy tutaj dłużej. 🙂

DSC02860

DSC02937

Thaipusam to święto hinduistyczne obchodzone podczas pełni księżyca, głównie w południowych Indiach, ale również w Malezji ze względu, na dużą liczbę mieszkających tutaj Tamilów. Jest to pielgrzymka, podczas której uczestnicy wprowadzają się w stan, w którym jak twierdzą nie czują bólu. Podczas procesji, ludzie niosą ofiary w postaci ciężarów, często przyczepionych na hakach do skóry. Procesja trwa od samego świtu do nocy, hindusi maszerują w upale, co kilkaset metrów zatrzymują się by wykonać rytualny taniec. Pomimo wydawałoby się krwawego, okrutnego święta, jest to radosny czas,pięknie ubrani ludzie się cieszą, gra głośna muzyka, panuje radosna atmosfera. Na ulicach rozdawane jest darmowe wegetariańskie jedzenie.

DSC02974

DSC02971

DSC02987

DSC02992

Na koniec powrócę jeszcze na chwilę do początku opowieści, kiedy zdecydowaliśmy się, że jednak wracamy. Wróciliśmy więc do tego samego hotelu, gdzie przywitano nas słowami : „Ale myśleliśmy, że wyjechaliście już?!”, wróciliśmy na ostatnią kawę do naszej ulubionej kawiarni i późnym wieczorem, kiedy miasto oddycha z ulgą, bo wreszcie jest chłodno, poszliśmy na ostatni długi spacer, rozświetlonymi, pełnymi życia ulicami.

Stwierdziliśmy, że tych ostatnich dni podróży nie mamy ochoty spędzać na długich, prostych, zatłoczonych drogach. Wcześnie rano znów znaleźliśmy się na promie, który zabrał nas i nasze rowery (które ostatnimi czasy są na „wakacjach” tak jak i my) na inną wyspę, Langkawi. 😉

Pozdrawiamy!

Podróżnicze tabu

Ktoś nas ostatnio zapytał dlaczego nasze notki są takie skromne, czemu wrzucamy tak mało zdjęć. Powód jest prosty. Z lekka nudzi nas ta podróż. Mało kto o tym pisze bo przecież jadąc za granicę a już w ogóle na inny kontynent podróżnik czy turysta programuje się na „Jadę na wakacje, musi mi się podobać”. A nawet jeśli się nie podoba to podróżnik na blogu tego nie opisze. Bo „Jak to? Wydałem kupę kasy na bilety, nie wypada żeby się nie podobało” A więc nudzi nas monotonia krajobrazów, nudzi nas jazda tymi drogami. Zeszłoroczną podróżą po Kolumbii i Ekwadorze postawiliśmy sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Tam każdy kilometr był przeciekawy a każdy dzień inny. W Ameryce Południowej przeżyliśmy mnóstwo widokowych orgazmów. Droga była celem samym w sobie i nic poza pedałowaniem nie było nam do szczęścia potrzebne. Po Kambodży i Tajlandii przejechaliśmy około 3600km i już wszystko zlewa nam się w jeden dzień. Ciężko zapamiętać gdzie jechaliśmy 2 dni temu bo drogi i krajobraz wyglądają niemal identycznie. Ciągnące się po 50km proste drogi z plantacjami kauczuka, palmy olejowe i brak zakrętów. A jak już mogło by być ładnie to stoi masa resortów, które ten widok doszczętnie masakrują. W Tajlandii więc widokowych orgazmów nie doświadczamy. Liczymy często kilometry do następnego miasta albo planujemy następną podróż rowerem. W każdym razie na pewno nie w te rejony bo rowerowo się tu nie spełniamy.
Oczywiście nie jest też tak, że nic nam się w Tajlandii nie podoba. Tak miłych życzliwych i uśmiechniętych ludzi nie spotkaliśmy chyba od czasu autostopowego wyjazdu do Turcji. Podoba nam się masa ulicznego jedzenia a w szczególności wieczorne targi, gdy ludzie wychodzą na ulicę i jedzą, jedzą, jedzą bo Tajowie lubią dużo zjeść. Zupełnie jak my 🙂
Podobają nam się opustoszałe plaże, gdzie rozbijamy namiot a rano zwijamy się na szybko bo okazuje się, że nie wzięliśmy pod uwagę przypływu 😉
Tajlandia jest mega ciekawa ale po prostu nie na rower, przynajmniej nie dla nas.
Tymczasem wczoraj wjechaliśmy do Malezji, zostało nam nieco ponad 3 tygodnie podróży i jedynie około 700-900 km do zrobienia więc ta końcówka nieco mniej rowerowa. Będzie pewnie więcej jedzenia bo w Malezji jedzenie jest jeszcze lepsze niż w Tajlandii. Będzie więcej czytania, bo po dniu spędzonym w siodełku, nie ma nic przyjemniejszego niż pyszna kolacja i dobra książka. I przede wszystkim obijania się, bo kiedy za dwa miesiące będziemy wstawać do pracy o szóstej zamarzymy jeszcze o nicnierobieniu.

Miasto Trang
DSC02828

DSC02830

DSC02831

DSC02832

DSC02837

Owsianka z dodatkami na śniadanie z mlekiem sojowo sezamowym
DCIM100GOPROGOPR0740.

Nie będziemy oglądali telewizji! 😛

DCIM100GOPROGOPR0749.

DCIM100GOPROGOPR0743.

DCIM100GOPROGOPR0751.

Wschodnie wybrzeże

Kasię i Przema odebraliśmy wieczorem z dworca Prachuap Khiri khan. Zabawne jest to, że zawsze spotykamy się w takich niezwykłtch miejscach, rzadko w Polsce, często gdzieś… 🙂 Ugotowaliśmy przywitalne kotlety i curry, uzgodniliśmy, że jedziemy w tym samym kierunku i tak zaczęło się wspólnie spędzone dwa tygodnie. Zupełnie inaczej jedzie się w czwórkę, ale o niebo weselej zatrzymać się na dzikiej plaży w namiocie i wspólnie ugotować kolację.
Z Prachuap Khiri khan kierowaliśmy się na południe, wschodnim wybrzeżem Tajlandii. Jechaliśmy głównie bocznymi drogami, w słońcu i w deszczu, zrywaliśmy kokosy z palm, lub zbieraliśmy je z ziemii (czego Tomek chyba już zawsze będzie żałował…), kąpaliśmy się w ciepłym morzu, nocowaliśmy w świątyni buddyjskiej, gdzie zostaliśmy obdarowani smakołykami, spaliśmy w namiocie na niesamowicie pięknych plażach, wlóczyliśmy się po miastach w poszukiwaniu przysmaków i po prostu byliśmy znów razem, cieszyliśmy się drogą. 🙂
Dziękujemy Wam za ten czas!
Po tych dwóch tygodniach musieliśmy się rozstać bo nasze drogi się rozchodziły, ale kto wie może jeszcze znów się niedługo zobaczymy. 🙂

DSC02775

DSC02777

DSC02772

DCIM100GOPROG0080566.

DSC02779

DSC02796

DSC02803

DSC02805

DSC02813

DCIM100GOPROG0060560.

DCIM100GOPROG0100604.

DCIM100GOPROGOPR0540.

DCIM100GOPROGOPR0612.

DCIM100GOPROGOPR0704.

Nowy rok

Północne wybrzeże Tajlandii, nazwijmy je wybrzeżem pod Bangkokiem odbiegło troszkę od tego, czego oczekiwaliśmy. Być może podróżując nie powinno się mieć żadnych oczekiwań czy wyobrażeń, lecz kiedy tak jeździliśmy po Kambodży dniami myśleliśmy o tym jak bardzo chcemy być nad morzem, byczyć się na cichej, białej plaży, spać pod namiotem i przede wszystkim zatrzymać się gdzieś na dłużej. No i niestety nam się nie udało. A może niezbyt dobrze szukaliśmy? To co znaleźliśmy to resorty o wygórowanych cenach, sklepy z pamiątkami i masa turystów. Nie udało nam się znaleźć żadnego noclegu przy plaży, bo samym tylko noclegiem bardzo przekroczylibyśmy nasz dzienny budżet. Ze względu na to, że zdecydowaliśmy się ominąć Bangkok zmuszeni byliśmy przez parę dni, które akurat wypadły na okres świąt, poruszać się po szerokich, wielopasmowych drogach. Przede wszystkim piekielnie nudnych drogach. Czas umilaliśmy sobie śpiewając na całe gardło, a hałas był tak duży, że i tak nikt tego nie zauważał. W takich dniach ważne są te małe rzeczy, te drobne chwile, szczegóły, które powodują jednak, że uśmiech nie znika z twarzy, że warto jechać dalej kolejny kilometr. Po drodze spotkaliśmy masę innych rowerzystów, czy to z Tajlandii czy innych części świata. I te krótkie rozmowy przy drodze czy chociaż pozdrowienie przy mijaniu zawsze przyjemnie ogrzewają serce. 🙂
Przez te parę dni mało robiliśmy zdjęć, nie chciało nam się wyciągać z sakwy aparatu, chyba że aby zrobić zdjęcie 7 eleven (taka tajska „żabka”), czy zatłoczonej drogi. Te zdjęcia poniżej, to te radosne chwile, te szczegóły, o których pisałam wcześniej.

DSC02696

To zdjęcie zrobiliśmy przy samej drodze, zanim wbiliśmy się w autostrady:
DSC02699

DSC02701

DSC02705

Na ten las mangrowy trafiliśmy przypadkiem po drodze do Ban Phe:
DSC02708

DSC02711

DSC02717

DSC02718

DCIM100GOPROGOPR0287.

DCIM100GOPROGOPR0476.

Daria i Tomek śpiewają kolędy 😉
DCIM100GOPROG0010314.

Nawet nie wiecie jakie to było dla nas szczęście, kiedy wreszcie mogliśmy zjechać na boczną drogę, jechać rower obok roweru, w ciszy, po wioskach, gdzie przy drodze rosną palmy i ananasy, znów przyglądać się toczącemu się życiu z bliska. I z takiej właśnie drogi trafiliśmy do Parku Narodowego Khao Sam Roi Yot, a tam trafiliśmy na plażę i akurat tego dnia, tej nocy wypadał nowy rok. 🙂 Spędziliśmy go na plaży, w namiocie. A towarzystwa dotrzymywały nam gwiazdy i parę błąkających się psów. Cudownie!

DCIM100GOPROGOPR0487.

DSC02728

DSC02744

DSC02746

DSC02748

Jak narazie wybrzeże wschodnie podoba nam się bardziej, bo pomimo miejscowości pełnych resortów można znaleźć miejsca jakie lubimy. 🙂
Życzymy Wam kochani dobrego roku i dziękujemy, że wciąż z nami jesteście i chcecie czytać to co mamy do napisania.
Pozdrawiamy.

Plażowo, krewetkowo, kokosowo !

Raz, dwa i przekraczamy bez problemów Tajską granicę. Nie wiem właściwie dlaczego byliśmy tacy zaskoczeni, być może spodziewaliśmy się, że skoro i morze to i płaskie tereny, ale nie! W górę i w dół i w koło i w koło te małe pagórki naprawdę wyssały z nas ostatnie siły mocno wyczerpane po Kambodży. Zatrzymaliśmy się więc bardzo szybko, w pierwszej wiosce, która stanęła nam na drodze – Khlong Yai. I zostaliśmy oczarowani… Jeszcze na rowerach, nawet nie znaleźliśmy jeszcze noclegu a już nie mogliśmy się powstrzymać, żeby nie zapuścić się w sieć wąziutkich, zacienionych uliczek, właściwie pomostów, pod którymi cicho chlupotała woda. Im dalej się zagłębialiśmy, tym bardziej zbliżało się do nas morze, zapach ryb, a w coraz szerszych kanałach kolorowe łodzie czekały na kolejny dzień pracy. Mijani ludzie pozdrawiali nas naprawdę ciepło, nie odrywając się od skrobania ryb, naprawiania sieci czy reperowania narzędzi kiwali nam z uśmiechem głowami. Niesamowity klimat, cisza i spokój, przepyszne straganowe przysmaki. Tajlandio, nie mogłaś powitać nas lepiej!
Jak żałujemy teraz, że w Khlong Yai zatrzymaliśmy się tylko na tę jedną noc, wydawało nam się, że to jedno z typowych nadmorskich miasteczek, które jeszcze zobaczymy. Ale niestety, okazało się, że było jedyne w swoim rodzaju.

DSC02647

DSC02644

DSC02648

DSC02650

DSC02655

DSC02657

DSC02658

A oto kolejne małe szczęście, natknęliśmy się przypadkiem na te urocze ryby, poskoczki mułowe, które żyją tak sobie skacząc w błocie i kopiąc mini baseny. 🙂
DSC02660

DSC02661

DSC02663

DSC02665

A wieczorem czas na targ i zimnego kokosa! 😉

DSC02672

Następnego dnia zupełnie nie w naszym zwyczaju, bo już po wschodzie słońca, wstaliśmy z łóżka i poszliśmy na targ po zapasy jedzenia. Wypełniony po brzegi worek na wodę przyczepiliśmy do roweru i powoli ruszyliśmy dalej. Z drogi przyglądaliśmy się spokojnemu morzu i kiedy tylko widzieliśmy jakiś zjazd od razu skręcaliśmy, żeby sprawdzić czy uda nam się znaleźć coś ciekawego. I tak trafiliśmy na knajpkę bez nazwy tuż nad samą wodą, gdzie zdecydowaliśmy się odpocząć, po kilkunastu kilometrach zaledwie 😉 i coś zjeść. Może przy okazji napiszę o tym, że nasz wegetarianizm już dawno przestał istnieć ze względu na to, że z dnia na dzień coraz bardziej lubimy owoce morza, szczególnie tutaj, takie świeże i przygotowane z taką wprawą… Ach! Na obiad zamówiliśmy więc sałatkę z zielonej papai z owocami morza i do tego smażony ryż z … owocami morza. 🙂

DCIM100GOPROGOPR0262.

DCIM100GOPROGOPR0266.

Tego dnia zatrzymaliśmy się na noc na plaży w namiocie. Jedyni ludzie jakich spotkaliśmy to kobiety żyjące tuż nieopodal, które zbierały przy wodzie jakieś stworzonka do wiaderek. Rozbiliśmy się i od razu wskoczyliśmy do wody, która okazała się tak niesamowicie ciepła, ze w sumie chłodniej nam było na powietrzu. 🙂 Zjedliśmy makaron i czytając na głos wspólnie książkę cieszyliśmy się pięknym zachodem słońca. Kiedy tylko zrobiło się ciemniej z jamek na plażę wyszło milion śmiesznych krabów. Wydaje nam się, że musieliśmy się rozbić na paru wyjściach z jamek bo kiedy tak leżeliśmy w ciszy nagle coś się zaczęło pod naszymi karimatami ruszać, skrobać i wydawać jakieś rozzłoszczone odgłosy. Później chyba na złość jeden z największych krabów, próbował się wspiąć na nasz namiot, skrobiąc przy tym niesamowicie. Szum wody ukołysał nas do snu, a gwiazdy nad głowami migały wesoło.

DSC02675

DCIM100GOPROGOPR0271.

Dużo w ostatnich dniach mamy słońca, morza i ciepła. I tak kolejnego dnia zatrzymaliśmy się w miasteczku, z którego można wybrać się na Ko Chang, a widok z naszego pokoju i tarasu był taki:

DCIM100GOPROGOPR0276.

DSC02679

DSC02678

Naprawdę przyjemnie nam się tutaj pedałuje, przyjemnie zatrzymywać się sto razy przy drodze, przy kolejnym straganie z jedzeniem, żeby tylko „sprawdzić” co oni tam znowu gotują. I dni płyną nam dosyć spokojnie, nie jeździmy wcale daleko, ale czujemy, że potrzeba nam chwilę przerwy, bo właśnie uświadomiliśmy sobie, że nie było jeszcze dnia kiedy nie jeździlibyśmy rowerem, nawet w Phnom Penh, gdzie zatrzymaliśmy się przecież na tak długo.

DSC02680

A to jeden z naszych ulubionych przysmaków, taka niepozorna, lekko przypalona rurka bambusowa…
DSC02682

… ale kiedy tylko się ją obierze, w środku znajduje się przepyszny klejący, kokosowy ryż z fasolą. O rety, mniam!
DSC02684

A dziś na kolacje kupiliśmy świeże krewetki i usmażyliśmy w czosnku i chilli. Też było pycha! I znów piszemy o jedzeniu, ale co zrobić 🙂 Pozdrawiamy wszystkich ciepło!

DSC02686

DSC02688

W drodze do Tajlandii

Wyjazd z Phnom Penh był jaki był, zupełnie jak jazda przez ogromną fabrykę pełną pyłu, z dziurawymi drogami i pourywanym asfaltem. Żałowaliśmy, że nie kupiliśmy masek na twarz bo podczas tego odcinka zebraliśmy na sobie warstwę kurzu ze wszystkich edycji woodstocku razem wziętych. Następnego dnia, parę kilometrów za Takeo (przyjemne, ciche miasteczko nad jeziorem) droga zmieniła się nie do poznania – wiodła nas przez wioski pełne kambodżańskiego uroku. To w sumie pierwszy dzień ,w którym krajobrazy robiły na nas jakiekolwiek wrażenie bo szczerze mówiąc żaden dzień jazdy z minonych 3 tygodni nie może się nawet równać z typowym dniem w Ekwadorze czy Kolumbii.

DSC02606

DSC02615

I wreszcie dojechaliśmy na wybrzeże! Tego z kolei w Ameryce Południowej nam brakowało. Może trochę nie chciało nam się zjeżdżać z 3000m n.p.m jakiekolwiek by ono nie było bo to oznaczało mozolny powrót.
Zatrzymaliśmy się w Kep, miasteczku, które słynie z połowu krabów. Wielkimi fanami mięsa krabów nigdy nie byliśmy ale to co nam podano przeszło nasze wszelkie oczekiwania. Za 5 dolarów na osobę dostajemy po 3 średniej wielkości kraby. Daria grillowane, ja smażone w sosie ze świeżego pieprzu i czosnku. Długo zajmuje nam dobranie się do mięsa bo my nie obyci jeszcze w tej kwestii 😉 Było jednak warto się ubabrać bo kraby z Kep to zdecydowanie najlepsze co zjedliśmy w Kambodży. Na kolację poprawiamy grillowaną rybą i kalmarami, oglądamy zachód słońca i rybaków przygotowujących sieci a potem kładziemy się spać szczęśliwi. Bo Daria i Tomek lubią zjeść i lubią pooglądać zachody nad wodą 😉

DSC02622

DSC02633

DSC02626

DSC02631

Następnego dnia przejeżdżamy jedynie 30km do Kampot – miasta nad rzeką słynącego z wyluzowanej atmosfery. Zatrzymujemy się za miastem w prostych bungalowach z knajpką na rzece a wieczorem jedziemy rowerami do miasta i szczerze mówiąc nie rozumiemy tych zachwytów. Kampot to miasto jak każde inne w Kambodży. Znowu czujemy się jak by z niczego zrobiono atrakcję. To tak jakby Nowa Sól w województwie lubuskim była atrakcją turystyczną bo przepływa przez nią rzeka.


Daria robi bagietki na drogę 🙂

DSC02635

Po Kampot przyszedł czas zmierzyć się z największymi górami( o ile można to tak nazwać) od początku tej podróży.
250km do granicy z Tajlandią rozłożyliśmy sobie na 3 dni a mimo to przysporzyła nam ta droga nie małych trudności i nie mniejszych bólów mięśni. Największe wzniesienie na drodze miało 370m n.p.m.
Takie górki rok temu robiliśmy chcąc pojechać na miasto z jednego z hospedaje ;). W Kambodży jednak brak kondycji w połączeniu z ogromnym upałem dał o sobie znać. Wiatr w twarz też nie był zbyt pomocny i do miasta Koh Kong na granicy z Tajlandią dojechaliśmy totalnie padnięci.

Gotujemy obiad przed homestayem ,w którym zostaliśmy po drodze.
DSC02637

DSC02640

W górę, w dół, w górę, w dół…
DCIM100GOPROGOPR0249.

Niestety żadnych nie widzieliśmy, ale udało nam się zobaczyć dwa tukany w locie 🙂
DCIM100GOPROGOPR0250.

Czasem trzeba było pchać 😉
DCIM100GOPROGOPR0252.

Teraz czeka nas parę dni, a może tygodni jazdy wzdłuż najmniej turystycznego wybrzeża Tajlandii. Pozdrawiamy 🙂

Phnom Penh

Z Siem reap wyjechaliśmy kiedy jeszcze było cimno i chłodno i naprawdę radośnie nam było przyglądać się pierwszym promieniom słońca, które odbijaly się w zalanych wodą łąkach. Po 100 kilometrach dosyć monotonnej drogi, zmęczeni upałem wreszcie dojechaliśmy do małego miasteczka Steung. Parę dni wcześniej spotkaliśmy na ulicy młodego chłopaka, który wytłumaczył nam jak powiedzieć po khmersku zdania typu „nie jem mięsa”, „warzywa” itd więc poszliśmy do miasta poszukać targu, żeby ugotować obiad. Próbowaliśmy się więc jakoś dogadać na ulicy, zapytać gdzie można kupić warzywa, chociaż pomidora… ale wszyscy, naprawdę zapytaliśmy o to chyba każdego napotkanego człowieka patrzyli na nas z takim zdziwieniem i niedowierzaniem, że zaczeliśmy się zastanawiać czy tutaj może warzyw się nie jada (dodam tylko, że w Tajlandii, kiedy nasza kuchenka wciąż jeszcze była zepsuta wszyscy raczej rozumieli to co chcieliśmy im przekazać po tajsku a propo jedzenia). Znaleźliśmy wreszcie człowieka, który łamanym angielskim pokazał nam drogę na targ, gdzie kupiliśmy kacze jaja, które okazały się najsmaczeniejsze na świecie! 🙂

DSC02462

DSC02466

DSC02470

Następnego dnia jechaliśmy głównie przez wioski, gdzie ludzie mieszkają tuż przy drodze w prostych drewnianych domach na wysokich palach. Pod podłogą w cieniu podwieszone są hamaki. Przed domami w kwadratowych bajorkach pływają kaczki i kwitną piękne różowe kwiaty lotosu. Dzieci są wszędzie, czasami zastanawiamy jak dostrzegają nas wylegujący się w tych hamakach czy bawiące się gdzieś za domem i nigdy nie opuszczają okazji, żeby nas zawołać, krzyknąć „hello”, czy po prostu pomachać. Tego dnia byliśmy wyjątkowo zmęczeni, więc po 50km zatrzymaliśmy się w zakurzonym mieście Kampong Thom. Czy my pisaliśmy już o tym jak bardzo lubimy sok z trzciny cukrowej? Ach! Uwielbiamy go, szczególnie schłodzony z odrobiną limonki w taki upał… Tym razem w mieście w ulicznych knajpkach próbowaliśmy zapytać czy mogliby ugotować dla nas coś bez mięsa. Próbowaśmy różnie, że jesteśmy wegetarianami, że prosimy bez mięsa, że warzywa tylko. I znów każdy patrzył na nas tym pustym, pytającym wzrokiem. Zastanawiamy się w czym tkwi problem. Nie wymawiamy pewnie tych khmerskich wyrazów z idealną dykcją ale gdyby w Polsce obcokrajowiec zapytał nas ” kcie kiefbaza?” to byśmy raczej podchwycili że szuka kiełbasy. W końcu poszliśmy na targ, gdzie kupiliśmy domowej roboty mleko sojowe i warzywa. Bardzo podoba nam się w Tajlandii i Kambodży, że na straganach za małą kwotę można kupić woreczek ugotowanego ryżu co nieco ułatwia nasze codziennie gotowanie.

Dzieci jadące do szkoły
DSC02474

DSC02489

DSC02492

DSC02496

A na śniadanie zrobiliśmy bagietki ze smażonym w chilli tofu!
DSC02522

Przyklejone włosy do czoła na pot, czyli jest miliard stopni.. 😉 Tomek chyba jeszcze nie przywykł…
DSC02495

Rano obudziliśmy się naprawdę w dobrych humorach, wypoczęci i pełni sił, a wiedzielismy, że przed nami długi dzień. Wyjechaliśmy jak zwykle wcześnie i kiedy tylko założyliśmy sakwy zaczeło kropić, niebo zrobiło się zupełnie czarne, więc zatrzymaliśmy się na chwile na kawę, żeby przeczekać. W końcu ruszyliśmy dalej i kiedy tylko opuściliśmy miasto droga zmieniła się nie do poznania. Asfalt się skończył, a wciąż padający deszcz zamienił kurzową drogę w czerwoną płynącą rzekę. Oblepieni po uda w błocie jechaliśmy dalej, starając się omijać dziury i kamienie. No i rozpadało się na całego i wydaje nam się, że musieliśmy wyglądać naprawdę żałośnie tacy mokrzy i brudni bo po paru kilometrach zatrzymała się obok nas ciężarówka, z której wyskoczył sympatyczny, mały człowiek i zaoferował nam pomoc. Wsiedliśmy oczywiście, rowery wylądowały na pace, dostaliśmy jakieś szmaty, żeby się jako tako wytrzeć i pojechaliśmy. Okazało się, że i tak nie bylibyśmy w stanie przejechać tego odcinka na rowerach w jeden dzień, ponieważ droga była naprawdę w bardzo złym stanie. Ach, ale nam się udało, myśleliśmy radośni, że możemy patrzeć na deszcz przez okno. I dopiero miny nam zrzędły jak dojechaliśmy do Skoun, kiedy wyjęliśmy z samochodu rowery… Cóż powinniśmy o tym pomyśleć wcześniej. Tylko raz Tomek zapytał : Myślisz że z rowerami wszystko będzie okej? Głównie ucierpiał rower Darii, siodełko rozerwane, owijka zerwana, kierownica tak wykrzywiona, że oczywiście do wymiany. Koła w obu rowerach zcentrowane. Człowiek ten wiózł akumulatory, które musiały się przesunąć kiedy jechaliśmy po koleinach i zgnieść rowery. Staliśmy tak na tej drodze i nie wiedzieliśmy czy płakać czy smiać się z własnej głupoty. Tomek zachował zimną krew i znalazł nam szybko jakiś hotel (który okazał się pełen ogromnych karaluchów) i zaczeliśmy wyliczać szkody. Cóż rowery nie nadawały się do dalszej jazdy.

Nie mieliśmy dużego wyboru i ostatni odcinek do stolicy, Phnom Penh pojechaliśmy minibusem (za który chcieli od nas i za rowery 40 dolarów i w końcu zeszło do 10). Szczęśliwie udało się wszystko w rowerach naprawić, jedynie nie mogliśmy znaleźć kierownicy typu motylek. Za nowe siodełko, kierownicę, centrowanie wszystkich kół i ogólny przegląd zapłaciliśmy ponad 80 dolarów, niepotrzebny dodatkowy wydatek, ale cóż mogliśmy zrobić.
Do Phnom Penh jechaliśmy głównie po to aby wyrobić nowe wizy do Tajlandii. Znaleźliśmy informacje, że jest miejsce w mieście (Lucky!Lucky! motorcycles, 413Eo, Monivong Blvd. 60 dolarów za jeden dzień roboczy oczekiwania), gdzie można wyrobić wizę bez posiadania biletu wyjazdu z kraju, który jest normalnie niezbędny. Lecz było to tuż przed weekendem poza tym w piątek akurat wypadało święto w Tajlandii, więc w mieście musieliśmy zatrzymać się na pięć nocy do wtorku (w poniedziałek mogliśmy odebrać wiże dopiero późnym popołudniem). Nie spodziewaliśmy się jednak, że Phnom Penh, aż tak nam się spodoba!

Co pierwsze rzuciło nam się w oczy to ruch uliczny, który jest tutaj naprawdę szalony, szczególnie w popołudniowych godzinach. Każdy myśli tylko o sobie, pcha się do przodu, zajerzdża drogę innym. Jazda tutaj to walka, żeby się przecisnąć, wjechać w jakąś szczelinę pierwszy, trzeba mieć oczy dookoła głowy i koncentrować w stu procentch. Na większości skrzyżowań nie ma świateł, więc trzeba się po prostu pchać. Może to trochę stresujące kiedy się jedzie w tej rzece pojazdów na rowerze, ale i tak cieszy. 🙂 Trochę gorzej jest kiedy idzie się pieszo, ponieważ nie ma tu raczej chodników, a jak już są to służą jako parking, czy zamieniają się w uliczną knajpę. Chodzić wtedy trzeba ulicą, manewrować, wszyscy na ciebie trąbią. A przejścia dla pieszych, które istnieją, w rzeczywistości nie mają racji bytu, nikt nie przepuszcza, nawet nie zwalania, często trąbią tylko jakby mówiąc : złaź z drogi głupi człowieku, przecież jadę!

No i oczywiście stragany z jedzeniem, knajpki na rogach, wąskie chłodne uliczki, gdzie ludzie siedzą przy ścianach i piją mrożoną kawę (którą też bardzo lubimy i do której zawsze w Kambodży dostaje się nieograniczoną ilość jaśminowej herbaty w cenie). Wszystko tętni życiem, ciągle coś się dzieje. Spacerujemy właściwie cały czas, wchodzimy w różne zakamarki, pijemy kolejną kawę, czy jemy pieczonego w liściu banana z klejącym się ryżem. Rikszarze wolają do nas „hello sir, tuk tuk” nawet jak jedziemy rowerami… A wieczorami, kiedy jest chłodniej jest jeszcze więcej jedzenia, świateł, ludzi na ulicach. Przy rzece, na promenadzie odbywa się grupowy aerobik, każdy może dołączyć, kobiety skaczą i machają rękami w piżamach. Woda płynie wolno i odbija w sobie światła miasta po drugiej stronie mostu. Chłopcy po ciemku grają w piłkę, jest naprawdę radosna atmosfera.

DSC02571

DSC02568

DSC02548

Suszone krewetki
DSC02539

Suszone grzyby shiitake
DSC02538

DSC02512

Na targu Phsar Orussey są stoiska typowo wegetariańskie (ich numery to 132,133,169 i 170). Nie jest je wcale łatwo znaleźć, ponieważ numery wcale nie wydają się iść w jakimś logicznym porządku, ale warto:
DSC02573

Ryżowe placuszki, jedne wypełnione porami, drugie jarmużem. Podawane z sosem czosnkowym i chilli. Stoisko nr 104:
DSC02537

Na staraganach można też kupić produkty suszone lub do przygotowania w domu, np te oto wegańskie uszy świńskie… nie próbowaliśmy 😉
DSC02540

Akurat złożyło się, że podczas pobytu tutaj dostałam wysokiej gorączki, ale nie mogłam się powstrzymać i kiedy temperatura spadła do 38,5 zwlekłam się z łóżka i poszliśmy na weekendowy wieczorny targ. Było warto bo cóż to za magiczne miejsce! Na prostokątnym placu, tuż za sceną, na której odbywał się koncert, stoją stragany z jedzeniem. Na każdym straganie jest plastikowy koszyczek do którego nakłada się samemu to na co się ma ochotę. Pieczone w cieście krewetki, mięso, ryby, tofu, smażone warzywa z ryżem, pierogi z warzywami, lody kokosowe, mleka zrobione z soi, fasoli dyni i mnóstwo innych rzeczy. A potem z talerzem siada się na jednej z mat które leżą na ziemi na środku placu, gdzie stoją już różne sosy i zajada. 🙂 Właściwie widzieliśmy jedynie paru turystów, znów czuliśmy, że to naprawdę miejsce dla ludzi stąd, żeby usiąść z całą rodziną i zjeść kolacje i napić się soku z trzciny czy piwa. Właściwie przyszliśmy już najedzeni więc obiecaliśmy sobie, że następnego dnia już napewno tego błędu nie popełnimy. 🙂

DSC02574

DSC02585

DSC02583

Chciałabym napisać o jeszcze jednej rzeczy, celowo na koniec, ponieważ temat zupełnie odstaje od reszty wpisu.
Mianowicie o Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng. Jest to była szkoła, która po tym jak w 1975 roku Czerwoni Khmerzy doszli do władzy, została zamieniona na więzienie i centrum przesłuchań (S-21). Ciężko jest pisać o pobycie w miejscu, gdzie zostało przetrzymywanych, torturowanych i zamordowanych tak wiele niewinnych ludzi, w tym dzieci. W niektórych klasach, które zostały przerobione na cele wciąż wiszą zielone tablice tuż obok narzędzi tortur, metalowych prętów, którymi łączone były nogi więźniów. Każda nowo przybyła tutaj osoba była najpierw fotografowana. Teraz setki oczu spoglądają ze zdjęć na odwiedzających. Młodzi, starzy, kobiety i mężczyźni.
Myślę, że cytat z książki „Uśmiech Pol Pota”, którą aktualnie czytamy opisze to miejsce lepiej:

„Stoję przy wejściu do S-21. Wysoki mur wokół terenu, zwieńczony kolczastym drutem. Nad moją głową wisiała przedtem tablica. Na niej widniał napis: Umacniaj ducha rewolucji! Miej się na baczności przed strategiami i taktyką wroga, aby móc bronić kraju, ludu i Organizacji. Teraz już jej nie ma. Tu przystawały ciężarówki. Opuszczano tylko klapy i więźniów ze związanymi na plecach rękami spychano z platform. Ten moment za nim. Myślę, że to musiał być taki sam moment ciszy i odrętwienia, jak gdy pociągi zatrzymywały się w Auschwitz. Wyhamowanie, a potem ta chwila niepewnej drętwoty, zanim wszystko potoczy się dalej. Trwająca parę oddechów. (…) Naziści upatrywali swoich wrogów w grupach. Żydach, Cyganach, homoseksualistach i tak dalej. W demokratycznej Kampuczy i większości komunistycznych dyktatur wrogiem mógł być każdy. Zbrodnia nie kryła się we krwi czy w genach tylko w myśli. Tym samym wszyscy byli potencjalnie wrogami rewolucji. Nikt nie był bezpieczny. (…) Także sowieckie obozu w Gułagu nie były w pierwszym rzędzie fabrykami śmierci. Tam praca, czyli produkcja, była rzeczą główną, a wysoka śmiertelność raczej czymś w rodzaju przykrego efektu ubocznego. Godnego ubolewania, bo do realizacji planów potrzebna była siła robocza. S-21 to całkiem coś innego. Tu śmierć nie znała wyjątków. Członkowie partii, którzy pracowali w pobliżu, a nie znali przeznaczenia S-21, mieli własne lakoniczne określenie. „To miejsce, gdzie się wchodzi, ale skąd się nie wychodzi.””

DSC02523

DSC02527

Siem Reap i świątynie Angkoru

Na granicy Tajlandii z Kambodżą celnik słuchając radia śpiewa na głos przeglądając moj paszport. Kiwa głową, że wszystko okej i nie patrząc na mnie krzyczy i pospiesza kolejną osobę w kolejce. Ulica pełna jest ludzi, są wszędzie. Krzyczą, trąbią, namawiają turystów do zakupu falszywych wiz, pchają z trudem wypełnione po brzegi, drewniane wózki. Kupujemy wizy za 30 dolarów, plus 100 bathów mówi policjant, wszystko dzieje się tak prędko, niemal wyrywa mi pieniądze z ręki i nie wiem czy nas nie oszukuje. Nie lubimy granic, uciekamy szybko i już jesteśmy na zakurzonej drodze, w Kambodży!
Naprawdę przyjemnie jechało nam się do Siem reap, pogoda nam sprzyjała bo niebo było zachmurzone i słońce nie grzało tak bardzo. Przy samej drodze pełno jest wiosek i zawsze miło popatrzeć jak toczy się życie, jak dzieci najpierw machają nam jadąc do szkoły a później wracając na przerwę. Staramy się machać i odkrzykiwać na każde przyjazne hello, ale czasami nie wiemy już czy to ta wystająca z jeziora głowa, czy dzieci zza krzaka czy może jeszcze ktoś inny. Przy drodze oprócz wody i paliwa można kupić różnego rodzaju insekty więc staramy się jeść duże śniadania. 🙂 Powoli przyzwyczajamy się też do tego, że w Kambodży obowiązują dwie waluty, dolar i riel. Można płacić i wydawać na przemian albo mieszając je, jak komu wygodnie. Jeżeli ktoś wybiera się do Kambodży radzimy przyglądać się banknotom, wystarczy małe rozdarcie i nikt już tego nie przyjmie…
W każdym razie dojechaliśmy do Siem Reap, najbardziej turystycznego miejsca w Kambodży i wśród tego zatrzęsienia hoteli znalezienie pokoju za rozsądną cenę zajęło nam wieki. W końcu nam się jednak udało i za cenę dwójki dostaliśmy pokój rodzinny z balkonem! 🙂 Samo centrum miasta to turystyczne ghetto rozrywkowe, można na przykład dać rybkom obskubać sobie pięty, wypić kolorowego drinka albo potańczyć do rana. W sumie zamiast irytować strasznie nas to rozśmieszyło.

DSC02398

Ceny jedzenia są niesamowicie wywindowane więc strasznie ucieszyliśmy się kiedy w końcu udało się Tomkowi naprawić naszą kuchenkę, która zepsuła się na samym początku podróży. Zrobiliśmy najlepszą tajską zupę świata z tofu i grzybami! 🙂

DSC02448

DSC02450

DSC02455

Następnego dnia wcześnie rano z czołówkami na głowach pojechaliśmy rowerami zobaczyć to co przyciąga tutaj wszystkich turystów, co sprawia, że to miejsce jest takie wyjątkowe. Jeszcze po ciemku mijały nas już wypełnione riksze, żeby obejrzeć wschód słońca przy najsłynniejszej świątyni Angkor Wat. Od razu skręciliśmy w przeciwną stronę, żeby nacieszyć się tym magicznym miejscem zanim dotrą do niego autokary. Cóż, sami w pewnym sensie tworzymy ten tłum, ale jednak spacer w świątyniach, kiedy nikogo jeszcze nie ma, gdy słychać tylko dzwięki natury robi naprawdę duże wrażenie. Największe wrażenie zrobiły na nas detale, te duże i małe kiedy podchodząc blisko do ścian dostrzegasz jak dużo pracy zostało włożone w budowę poszczególnych części kompleksu.Ilu niewolników potrzeba było by tak naprawdę spełnić ambicje różnych władców? Świątynie robią wrażenie jakby zbudowane były z klocków, które rozsypać by się mogły od najmniejszego podmuchu, a stoją już tak, niektóre nawet od 1200 lat. Teren jest naprawdę ogromny, w dwa spędzone tutaj dni zrobiliśmy niemal 90km, a przecież zobaczyliśmy tak niewiele, biorąc pod uwagę jak wiele jest do zobaczenia. Tak odnośnie organizacji samego kompleksu to naszym zdaniem liczba turystów powinna być limitowana a pojazdy silnikowe zabronione.W zamian powinni wypożyczać rowery,a dla osób starszych w wersji elektrycznej. To co dzieje się w tym miejscu o pomstę woła. Stoi mnóstwo znaków aby nie krzyczeć przy świątyniach a tymczasem od godzin porannych do zmierzchu, klaksony, krzyki nie przestają milknać a wraz z tym nie da się właściwie poczuć magii tego miejsca.

DSC02357

DSC02368

DSC02380

DSC02383

DSC02387

DSC02391

DSC02401

DSC02413

DSC02421

DSC02423

DSC02424

DSC02430

DSC02434

DSC02438

DCIM100GOPROGOPR0193.

Popołudniami krążyliśmy po obrzeżach miasta, gdzie turystyka nie jest aż tak widoczna, na targach piliśmy sok z trzciny cukrowej podawany w reklamówce, jedliśmy makaron smażony z ulicznych stoisk.
A jutro już jedziemy dalej. W kierunku stolicy. Pozdrawiamy!

DSC02396

DSC02445

Tajlandia

No i jesteśmy w Azji! Już tyle razy zaskakiwało nas to uczucie kiedy wychodząc z lotniska skręcały nam się brzuchy i wiedzieliśmy, że Polska i zima jest gdzieś tam daleko, a przed nami słońce i duuużo pysznego jedzenia… 🙂

Jeszcze tylko składanie rowerów, które szczęśliwie doleciały z nami cale i już mogliśmy ruszyć w drogę. W naszą pierwszą dużą podroż rowerową pojechaliśmy do Ameryki Południowej, w Andy gdzie często było zimno i codziennie wspinaliśmy się w górę jak szaleni. Jak bardzo różni się jazda tutaj, w Tajlandii, gdzie słońce grzeje tak bardzo, że często powstrzymujemy się od postojów kiedy nie ma cienia, bo zaraz cali oblewamy się potem. Najwyższy punkt na jaki wjechaliśmy do tej pory to ok 60m n.p.m, gdzie w Kolumbii było to ponad 4000m. Ludzie na drogach (i nie tylko oczywiście) są zupełnie niesamowici, uśmiechają się do nas tak szeroko, że aż nogi szybciej pedałują, nikt nie trąbi, nikt nie mija nas o centymetr, nikt się głupio nie patrzy. Jesteśmy jednak troszkę zawiedzeni drogami, które na razie nie wyróżniają się niczym szczególnym, ale i tak przyjemnie jest znów siedzieć w siodełku, czuć wiatr na twarzy, a jeszcze przyjemniej wejść potem pod zimny prysznic, a wieczorem iść na targ! 🙂

„Czyż jest coś bardziej poetyckiego w wielkim mieście niż targowisko?”  Zły, Leopold Tyrmand

DSC02327

 

DCIM100GOPROGOPR0114.

 

Automat do wody, butelka kosztuje 10 groszy.

DSC02320

Kiedy parę lat temu byliśmy w Tajlandii po raz pierwszy nie wyjechaliśmy z niej do końca zachwyceni. Być może dlatego, że na każdym kroku stykaliśmy się ze skupiskami krzyczących turystów. Teraz mogliśmy zobaczyć choć kawałeczek kraju zupełnie innymi oczami, z siodełka, dostrzegliśmy, że to naprawdę niesamowite miejsce, że ludzie są wiecznie uśmiechnięci i pomocni.

Być może drogi nam się nie podobają, ale miasteczka są naprawdę urocze i przez tych pierwszych kilka dni skupiliśmy się głównie, na odkrywaniu nowych smaków. 🙂

DSC02332

DSC02337

Wegetariańska knajpka

DSC02296

I wegetariańskie mega jedzenie! 🙂

DSC02295

Wegetariańskie spring rollsy

DSC02325

DSC02311

DSC02316

DSC02324

Grilowane kałamarnice
DSC02326

Oprócz mrożonej zielonej herbaty ze skondensowanym mlekiem to jak na razie hit wyjazdu, czyli lekko słony klejący ryż, ze świeżym mango i sosem kokosowym…
DSC02334

DSC02353

Uwielbiamy targi nocne, kiedy całe miasto ożywa, a na ulicach pojawiają się stragany… Jeszcze więcej jedzenia! 🙂
DSC02350

DSC02351

A dziś na noc zatrzymaliśmy się w mieście granicznym Aranyaprathet. Jeszcze po tajskiej stronie
Kambodża już jutro. A więc pozdrawiamy i do napisania!

Ceny w Kolumbii i Ekwadorze

Tak jak tytuł na to wskazuje, wpis bardzo konkretny, cenowy.

KOLUMBIA
1000 pesos kolumbijskich – ok 0, 5 dolara

– mango 1000 – 3000 pesos/kg (ceny mango baardzo się różnią)
– główka czosnku 300
– marchewka 1300/kg
– jajko 200-300
– avena z ulicy 1000
– internet 1000/h
– kawa kiepska 500- 1000
– arepa 1000
– sok z ulicy 1000
– cebula 1600/kg
– mleko z markety 2400/l
– woda w woreczku ok 300ml – 300
– piwo ok 2000
– średni ogórek 500
– pokoj 2os (szukalismy najtanszych opcji) 10000 – 30000

EKWADOR
W Ekwadorze walutą jest dolar. 1 dolar – ok 3zl

– duze mango 0,40$
– dwie male empanady z serem 0,25
– 1,5l ice tea 1,25
– jajko 0,15 – 0,25
– niezle wino w kartonie 🙂 – 5,50
– piwo w sklepie duze 1 – 1,20
– litr paliwa 0,30
– pieczony platano z ulicy z serem 0,5
– ananas 0,5 – 1
– 0,5kg truskawek 1
– 20 malych bananow 0,6
– srednie avocado 0,4
– litr aveny w kartonie 2,4
– 500g quinoi 2,40
– srednio za pokoj za 2os – 10 $

Salamina

Kolumbia po raz kolejny urzekła nas niesamowitymi ludzmi, przyjaznymi pozdrowieniami i uśmiechami. Ale teraz, kiedy nasza podróż zmieniła się tak diametralnie spotykamy też innych ludzi na swojej drodze, niecierpliwych, trąbiących kierowców autobusów na przykład.
Swoją drogą, przecież tak wiele razy korzystaliśmy z autobusów na poprzednich naszych wyjazdach, ale dopiero teraz po odkryciu alternatywy, rowerów, dostrzegliśmy jak bardzo ich nie lubimy. Autobus to teleport, oczekiwanie końca, pocenie się w brudne, gorące siedzenia, spoglądanie na czubki głów pasażerów z przodu. Widoki to taki niby telewizor, gapię się troche bezmyślnie w okno, myśli krążą daleko, nie dostrzegam piękna okolic, wulkanu w tle, przelatującego ptaka. Mówię „ładnie tu”, ale zanim Tomek zdąrzy oderwać się od książki, jesteśmy już gdzieś indziej. Pedałując czuję drogę, zmieniającą się wysokość, obserwuje niebo, zmienę każdej chmurki. Zmoczy nas dzisiaj czy spali ramiona? Jadąc autobusem może spaść nawet grad, śnieg w lecie, wybuchnąć wulkan, a ty możesz tego wcale nie zauważyć w zatloczonym pojeździe, wśród spoconych pach i stukających cię toreb. No może ktoś wyrazi opinię, że warto by zamknąć okna.
Oczywiście nie raz kiedy wspinaliśmy się rowerami na jakąś górę, siodełka nieznośnie już wbijały się w pośladki, spocone ubrania lepiły się do skóry – przychodziła taka myśl, że tym to dobrze, siedzą sobie wygodnie, pierdzą w fotele, albo patrzą bezmyślnie w okno. Za chwilę będą na miejscu. Bez zmęczenia, ale znużeni, bez satysfakcji. Nie rozumiem tylko osób, które już decydując się na podróż rowerem przez Ameryki, jadą wyłącznie Panamericaną, główną, znaną drogą. Od razu nasuwa mi się myśl, że po to aby pochwalić się, że przejechało się „z góry na dół”. Ale co w tym czasie zobaczyli? Tego nie wiem.  

Tak więc zdecydowaliśmy się, że kiedy tylko spodoba nam się jakieś miasteczko będziemy zostawać w nim na dlużej, żeby uniknąć drogiego i nie przyjemnego transportu.  Takim miejscem nie było jednak Salento. Wioska dla turystów. Przyjechaliśmy tu bo chcieliśmy zobaczyć słynne najwyższe na świecie, śmieszne w sumie palmy, ale nie spodziewaliśmy się, że miasteczko przemieni się w jeden wielki, drogi hotel. Przypadkiem usłyszałam wypowiedz jednego z przyjezdnych, że dawno nie był w takim świetnym, przyjaznym dla turysty miejscu, więc zostanie tu na dłużej. Nie wspomne nawet o cenach pokoi czy chociażby w supermarkecie!  

1391960091763

1391960089884

Następnego dnia wcześnie rano pojechaliśmy dalej. Na parę dni zatrzymaliśmy się w mieście Manizales, które nam się o dziwo spodobało. Ach smaki Kolumbii… Arepy z serem i czekoladą, soki z ulicy, pan de bono (!), czyli miękkie, serowe bułeczki z mąki z manioku…  

Manizales
1391960087858

Sprzedawca tinto, czyli czarnej slodkiej kawy
1391960093569

Mango
1391960095374

Trochę się rozpisałam, a miałam przecież pisać o Salaminie. Przez całą drogę z Manizales serca nam się ściskały, że nie mamy rowerów, bo droga była wręcz dla nich stworzna, wąska, pusta, dookoła góry i drzewka kawowe. Ciche wioski, kwiaty przy drodze.
Salamina spdodobała nam się od razu. Znaleźliśmy tani hotelik, a właściwie hospedaje, czyli dom, gdzie rodzina wynajmuje parę pokoi (10000pesos/2os). Ogromny pokój z balkonem wychodzacym na główny plac. I nie było w nim nic prócz trzech twardych łóżek i toaletki bez jednej nogi, ale i tak się zakochaliśmy. Znaleźliśmy też naszą ulubioną kawiarnię, w której przesiadywali stale ci sami klienci, w tym my. W głośnikach płyneła senna latynoska muzyka, mężczyźni nucący pod nosem, zapach świeżo parzonej, pysznej i taniej kawy. Na ścianach  wisiały stare, końskie podkowy, a pucybuci zaraz po skończonej pracy przysiadali się do swoich klientów na plotki i kawę. I zdaje mi się, że żyliśmy tak jak mieszkańcy miasteczka, spacerujący wolnym krokiem po uliczkach z założonymi na plecach rękoma. Lecz nie ma co się dziwić, że tak spacerowali, bo uliczki Salaminy są piękne jak nigdzie indziej. Fasady budynków w każdym możliwym kolorze, a  drzwi i okna pięknie rzeźbione w drewnie. Gdy tylko otwieraliśmy nasze balkonowe drewniane drzwi, aromat kawy wciskał się do środka kusząc nas niesamowicie…
Uwielbiam widok starych mężczyzn, siedzących na ławce na placu, w kapeluszach, biało-czarnych ponczach i czarnych spodniach na kant. W jednej dłoni drewniana laska stojąca między kolanami, w drugiej topiące się od gorąca lody. Wszyscy jedzą lody. A później idą na kawę. I tak to się toczy. Wsiąknęliśmy całkowicie w ten leniwy klimat, upatrzyliśmy sobie ulubiony stolik w „naszej” kawiarni, czytaliśmy książki na placu pod drzewami, a wieczorem, o godzinie najpiękniejszego światła spacerowaliśmy długo po cichych uliczkach i podglądaliśmy siedzących na chodnikach ludzi.

Widok na glowny plac z naszego balkonu
1391960097141

Maszyna do robienia kawy w naszej kawiarni
1391960101633

1391960099425

Salamina noca
1391960103284

Niesamowicie zielony cmentarz
1391960106930

1391960112073

1391960108736

1391960105194

1391960110373

1391960117222

1391960115601

1391960113734

Targ zwierząt

Być może nie przekaże Wam niczego odkrywczego pisząc, że świat jest okrutny. Poprawka – to ludzie, na nim żyjący. Niedawno przeczytałam, w pewnej książce opinię, że głupotą jest określać, ludzi zwierzętami. „To nie człowiek, to zwierze!”. Nie rzadko się to przecież słyszy. Otóż to, zgadzam się z tym w pełni, bo przecież tylko człowiek potrafi zadać ból i cierpienie innej istocie bez żadnej szczególnej przyczyny, bez celu, z nieświadomym, delikatnym uśmiechem na ustach.
Cóż nie odkrywam Ameryki i wiedzieliśmy też co zobaczymy idąc na targ zwierząt w mieście Otavalo. I mimo, że każde z nas nie raz widziało okrucieństwo ludzi, cieszy mnie, że wciąż boli mnie oglądanie takich scen, że nie jestem taka jak oni.

Młody mężczyzna o indiańskich rysach kuca na ziemii. Jedną ręką obejmuje kartonowe pudło, a w nim tłoczące się kolorowe kurczaczki. Z początku nie zauważam co trzyma w drugiej dłoni. Ale już widzę, mały dziubek pisklaka wystający z jego zaciśniętej pięści. Udusi go. Tępy wzrok wbił w nieokreślony punkt gdzieś przed sobą, jest znudzony, a na jego twarzy nie malują się żadne uczucia.

Kobieta w białej bluzce z haftowanymi, pięknymi wzorami, w długiej czarnej spódnicy, przepasana kwiecistym pasem. Piękny, tradycyjny strój w Ekwadorze. Ciągnie za sobą obwiązane sznurkami, opierające się prosięta. Nie chcą iść, kwiczą, chrumkają, ale są za małe żeby stawić większy opór. Tuż za nimi idzie stara kobieta, ubrana dokładnie tak samo jak ta pierwsza. W ręce trzyma dlugi kij, którym bije prosiaki po grzbietach. Nawet na nie nie patrzy, nie ważne czy idą czy nie, chlasta rytmicznie, dla zasady, a kiedy młoda ze zwierzętami oddala się kawałek ta podbiega, żeby kontynuować swoje zadanie.

Tuż przy wejściu na targ stoi grupa kobiet, a u ich nóg stoją wielkie ruszające się worki. Każda z nich w dłoni ściska za szyje wiercącą się świnkę morską, taką jaką w Polsce trzyma się w domu. Kiedy tylko zauważają zainteresowanie klienta wrzucają zwierzątko niedbale do środka i po omacku wyciągają inne. Nie? Kolejny rzut. Zaraz znajdziemy inną. To tutejszy przysmak.

Sprzedawcy kogutów umyślnie przywiązują swoje zwierzęta blisko siebie, a potem rechoczą patrząc na trzepoczące ptaki usiłujące walczyć ze sobą. Jednak odległośc jest idealna, zapewnia ubaw sprzedawców, ale towary nie pozabijają się nawzajem.

Ogromny, czarny byk nie chce wejść na pakę samochodu. Wyje przeraźliwie, rzuca się i kopie. Ale właściciel ma na niego sposób. Pare razy wbija długi, ostry szpikulec w zad zwierzęcia, które ustępuje jak za dotknięciem różdżki.

Wiele widzieliśmy biedy w Indiach, śpiących, żyjących i umierających ludzi na ulicy. Mężczyzn z powyginanymi ciałami, kobiet zniszczonych przez trąd. Ale widok tego białego szczeniaka, siedzącego na własnych łapach ze zwieszonym łebkiem wstrząsnął nami jak żaden inny taki obraz. Być może przez to, że był jeszcze taki mały, a śmierć już stała mu za plecami, a w jego wbitych w ziemię oczach nie było jakiejkolwiek radości czy nadzieji. Dlaczego nikt tego nie widział? Kto zechce kupić takiego psa?

Cóż, możnaby wymienić takich scen wiele, każdy je zna. Ale człowiek ma to do siebie, że czego nie widzi, tego nie ma. Że przecież wszyscy wiemy, że takie zachowania zdarzają się codziennie, ale gdzieś indziej, nas to nie dotyczy, to nie moja sprawa, nic się nie da zrobić, taki już jest świat. A ja cóż właściwie takiego zrobiłam, żeby temu zapobiec? To prawda, że chciałam złapać nadgarstek kobiety z kijem, krzyknąć, że przecież idą te świnie, żeby je zostawiła. Ale nie zrobiłam nic. Zwiesiłam głowę, stchórzyłam, poraziła mnie oczywistość tego zła.
Ten jarmark nie był oczywiście jedynie miejscem handlu. Można dla zabawy na przykład kopnąc przywiązaną do płotu kozę, udając, że akurat jest nieposłuszna, można pogonić cielaka bez żadnego celu, poplotkować, pośmiać się. Panuje radosna atmosfera. A kiedy się już człowiek zmęczy tą pracą, można iść coś zjeść. Tuż przy placu ze świniami, pieką się świnie, pyski otwarte, jeszcze tylko jabłka między zębami brakuje. To nic, że w powietrzu unoszą się kurze pióra, które przyklejają się do wszystkiego, do jedzenia włącznie, że swojsko śmierdzi krowim łajnem, a w zębach zgrzyta kurz. Właściwie nie wychodzimy, tylko uciekamy stamtąd, nie odzywamy się, bo słowa są banalne, nie oddają bezradności, ani smutku jaki nas ogarnął. Zupełnie jakbyśmy się dopiero dowiedzieli, że świat to nie mydlana bańka, że sami go takim tworzymy.

1390852703599

1390852696342

Żywe kury w workach
1390852698116

1390852701905

1390852700206

1390852694582

Imbabura

W owy poniedziałek wszystko miało się wyjaśnić, może coś zmienić, może świat by się jednak zatrzymał na parę chwil, żeby cofnąć przeszłość. W poniedziałek, wiadomo, po relaksującym weekendzie, policjanci o świeżych umysłach napewno znajdą co zgubiliśmy. Poniedzialek obudził nas łomoczącym tarabanieniem przejeżdżających po bruku setek zakurzonych autobusów przez wioskę. Oczywiście nic się nie zmieniło, kto by się tego spodziewał…
Przyjechał funkcjonariusz, zrobił parę zdjęć pustego podwórka, gdzie jeszcze niedawno stały nasze rowery i na odchodnym zapewnił, że spokojnie, znajdą się, niech nas głowa nie boli, dwa, góra trzy miesiące i będzie po sprawie. Poprzedniego dnia jednak, kiedy wraz z właścicielką hostelu zajrzeliśmy do każdego, w niedalekim mieście skupu rowerów, każdego targu i zakamarku, wiedząc oczywiście, że to co robimy nie ma najmniejszego sensu. Szukaliśmy, pytaliśmy. Ale przynajmniej walczyliśmy. Tego dnia „pochowaliśmy” nasze rowery i na tyle, na ile się dało pogodziliśmy się z tym. Miłe ze strony wlascicieli hostelu było, że pozwolili nam jeść i spać za darmo.

Kolejnego dnia ruszyliśmy wcześnie rano zdobyć wulkan, który gdy tylko wynurzył się z chmur spoglądał, piękny i wyniosły na wioskę u jego podnóża. Imbabura – 4608 m n.p.m. I akurat tego dnia wszystko pokryło się gęstymi chmurami, nie mieliśmy szczęścia, widzieliśmy tyle co przed sobą. A może dodało to tego niesamowitego uroku, tylko my, kanapki z guacamole w plecaku i natura. Surowa i urzekająca.

1390783056667

1390783058413

Zupełnie zaskoczyła nas roślinność, kiedy wspieliśmy się do momentu, że wreszcie trzeba było się ubrać, zrobiło się zimno, a oddech stał się płytki. Otaczał nas zupełnie bajkowy świat pokracznych, kolorowych i pachnących roślinnych stworzonek.

1390783039917

1390783041382

1390783051322

1390783038315

1390783046103

1390783047844

1390783049604

1390783052798

1390783042928

Niestety nie udało nam się wejść na szczyt wulkanu, ze względu na to, że ostatnie metry były zbyt kamieniste i strome, a my w naszych smiesznych adidaskach. Mimo to niesamowicie było patrzeć w dół, na chmury, zupełnie jak z okna samolotu, czuć tą ogromną przestrzeń i przepaść tuż pod stopami. Było to też najwyższe miejsce, w jakim mieliśmy okazje być – 4475m n.p.m.

1390783044392

Najciekawsze w tej historii jest to, że następnego dnia mieliśmy tak potworne zakwasy, których nigdy byśmy się nie spodziewali po dwóch miesiącach jazdy rowerem. To wyjście bardzo nas uspokoiło po ostatnich smutnych dniach. Został nam jeszcze miesiąc podróży i chcemy go wykorzystać. Pozdrawiamy i ruszamy w kierunku Kolumbii!

Quinoa
1390783036668

1390783060099

Przed wyjazdem braliśmy pod uwagę różne czarne scenariusze. Co zrobimy w przypadku kontuzji, któregoś z nas. Co gdy po prostu nie damy rady fizycznie albo ugryzie nas jeden z południowoamerykańskich szarików. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę tego co zrobimy jak ukradną nam rowery. Stało się i to w najbardziej nieoczekiwanym miejscu. Na terenie hostelu otoczonego z każdej ze stron wysokim murem.
Rozbiliśmy się na noc w hostelu na polu namiotowym w cichej wiosce w pobliżu wulkanu, który nazajutrz mieliśmy zdobyć. 3 metry obok namiotu postawiliśmy złączone ze sobą łańcuchem rowery a gdy rano wstaliśmy po rowerach nie było śladu.
– Daria gdzie są nasze rowery?
Właśnie gramoliłam się ze śpiwora, zaspana o 6 rano.
– Nie martw się, pewnie właścicielka gdzieś je schowała na noc, nie raz już tak było… Nikt ich jednak nie schował. Zniknęły. Została po nich tylko drabina oparta o mur i rozcięty nad nim drut. Policja, przesłuchania, ile macie lat i próby wymówienia naszych nazwisk. Potem jazda do miasta na komisariat, gdzie dowiedzieliśmy się, że w sobote nie można przeprowadzić śledztwa. Mamy czekać do poniedziałku, a w między czasie wydrukować parę zdjęć rowerów i porozwieszać na słupach w mieście…
Cóż, nie przewidzieliśmy tego. Cały dzień włóczymy się z kąta w kąt, nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Co dalej? Nagle wszystko jest istotne, to że zamiast plecaków mamy sakwy , z którymi nie da się sensownie podrózować nie mając roweru to że 80% naszych ubrań jest typowo na rower. Mieliśmy tyle planów, tyle dróg chcieliśmy przejechać. Tak się cieszyliśmy, że po raz kolejny niedługo przekroczymy granicę z Kolumbią, o własnych siłach, przez Andy. To był dzień kiedy radowaliśmy się, że 2000km po górach za nami. Byliśmy tacy dumni, że nam się udało.
Pieniądze nie są najistotniejsze tutaj, tylko serce, które włożył Tomek w te rowery, kiedy wybierał każdą drobną część osobno, były dla nas wyjątkowe. Nasze. I targają nami sprzeczne emocje, gniew, smutek, a po chwili po prostu nic, pustka w głowie. Ktoś musiał nas widzieć wjeżdżających z sakwami do wioski, wiedział, że to nasz środek transportu, nasze życie. Ale wola pieniądza była silniejsza.
Nie mamy zbyt wielkiego wyboru jak czekać do poniedziałku. Czekać i szukać czegoś co wypełni to puste miejsce w nas. Idziemy na spacer i każda mijająca nas osoba wydaje się podejrzana, każda twarz może być właśnie tą, każdy pick up wiezie na pace nasze rowery. Bardzo ciężko będzie się podnieść po takim ciosie. Ale mamy siebie. Trzeba iść do przodu.
Pozdrawiamy.

Cotopaxi

Miasto Riobamba wybraliśmy na chybił trafił na czas gojenia się kolan. Miasto okazało się zupełnie przyjemne i przez te kilka dni poczuliśmy się już jak u siebie. Domowej roboty lody u tego samego staruszka na rogu ulicy, targ, gdzie kupowaliśmy owoce na wieczorne sałatki, nocne szaleństwa jedzeniowe, spacery, mnóstwo spacerów. I robiliśmy naprawdę niewiele, poza czytaniem mnóstwa niesamowitych książek, próbowania nowych smaków i po prostu cieszeniem się życiem.

Jabłka w słodkim syropie
1389741445441

1389741447125

1389741448862

Fasola na zdjęciu to chochos, którą używa się do bardzo popularnego tutaj dania ulicznego ceviche, swoją drogą uwielbianego przez nas. Dodaje się do tego cebulę, pomidory, pieczone ziarna kukurydzy, smażone platanos, zalewa się sosem pomidorowym z odrobiną limonki… często w wersji nie vege dodaje się surowe krewetki czy smażone mięso. Ach!
1389741452196

1389741450443

1389741461609

Po paru dniach, kiedy schodzenie po schodach przestało, aż tak bardzo boleć i nogi wreszcie zaczęły się zginać zdecydowaliśmy się ruszyć dalej. Pojechaliśmy autobusem do miejsca, w którym skończyliśmy naszą rowerową podróż po raz ostatni, miasteczko Lasso i dalej pojechaliśmy już rowerami. Jak cudownie było znów być w siodełku! Czuć ciężar bagażu na rowerze, świeże powietrze i wolność…
Po tych kilku dniach postoju ruszyliśmy od razu pełną parą! 🙂 Przekroczyliśmy granicę Parku Narodowego Cotopaxi i tak blisko od zgiełku miast i dróg znaleźliśmy się w jednym z najpiękniejszych miejsc jakie widzieliśmy w życiu. Bardzo często w podróży widoki zapierają nam dech w piersi, ale Cotopaxi po prostu oglupiło nas swoją magią, poczuciem surowej natury tak blisko, na wyciągnięcie ręki. W obliczu wulkanu czuliśmy się po prostu mali, zdolni tylko przyglądać się i wzdychać.
Spędziliśmy noc w namiocie na ogromnej otwartej przestrzeni, tuż pod wulkanem. Kiedy się rozbijaliśmy wszystko dookoła pokrywała gęsta, biała mgła. Baliśmy się, że nie będzie nam dane zobaczyć Cotopaxi.

Parę kilometrów po wjeździe do parku
1389741459922

Gotujemy kolacje a w tle mgła
1389741458296

Kiedy tylko skończyliśmy gotować zaczęło grzmieć. Burza była tuż nad nami. Schowaliśmy się w namiocie, a na zewnątrz grad wściekle walił w tropik. Temperatura spadła do 8 stopni, byliśmy przecież na 3900 m n.p.m. Ale po pewnym czasie wszystko zupełnie ucichło. Otwierając namiot nie spodziewaliśmy się takiego widoku…

Wulkan Cotopaxi!
1389741456830

Mało spaliśmy tej nocy. Temperatura była naprawdę niska, ale złączyliśmy śpiwory i było nam ciepło. Przez całą noc dookoła namiotu chodziły różne zwierzęta. Rozpoznaliśmy prychające konie, które żyją tutaj dziko, lisa, który potykając się o linki sikał co chwilę obok namiotu… ale nie rozpoznaliśmy glębokiego, mrocznego mruczenia. Wcześniej wieczorem przeczytaliśmy, że w parku żyją także pumy. Leżeliśmy sztywni w namiocie, poszturchując się co chwila… Ty słyszałaś to? No… co to możebyć? Ciii, nie ruszaj się… Ale wkońcu przeżyliśmy szczęśliwie, bo czekał nas kolejny piękny dzień.

Cięęężko było rano wyjść z cieplego śpiwora ale gorąca kawa dała radę 🙂
1389741455234

Jedziemy na oddaloną o 2km lagunę
1389741453677

1389741463247

Kiedy słońce wreszcie rozgrzało nasze zmarznięte ciała, zza chmur wyłonił się też wulkan. Nie wiem jak dlugo staliśmy po prostu i przyglądaliśmy się oniemiali…

1389741464836

1389741468462

1389741470109

1389741466491

1389741473345

1389741471824

A „zwieńczeniem” tych dwóch przepięknych dni, było 20km bruku… byliśmy tak źli, że nie zrobiliśmy nawet jednego zdjęcia 🙂 Wlekiliśmy się w nieskończoność, często prowadząc rower. A kiedy byliśmy już u kresu sił psychicznych spotkaliśmy po raz pierwszy innych sakwiarzy na rowerach, zmierzających w stronę, z której przyjechaliśmy. Nie mieliśmy dla nich dobrych wieści… 🙂