Imbabura
W owy poniedziałek wszystko miało się wyjaśnić, może coś zmienić, może świat by się jednak zatrzymał na parę chwil, żeby cofnąć przeszłość. W poniedziałek, wiadomo, po relaksującym weekendzie, policjanci o świeżych umysłach napewno znajdą co zgubiliśmy. Poniedzialek obudził nas łomoczącym tarabanieniem przejeżdżających po bruku setek zakurzonych autobusów przez wioskę. Oczywiście nic się nie zmieniło, kto by się tego spodziewał…
Przyjechał funkcjonariusz, zrobił parę zdjęć pustego podwórka, gdzie jeszcze niedawno stały nasze rowery i na odchodnym zapewnił, że spokojnie, znajdą się, niech nas głowa nie boli, dwa, góra trzy miesiące i będzie po sprawie. Poprzedniego dnia jednak, kiedy wraz z właścicielką hostelu zajrzeliśmy do każdego, w niedalekim mieście skupu rowerów, każdego targu i zakamarku, wiedząc oczywiście, że to co robimy nie ma najmniejszego sensu. Szukaliśmy, pytaliśmy. Ale przynajmniej walczyliśmy. Tego dnia „pochowaliśmy” nasze rowery i na tyle, na ile się dało pogodziliśmy się z tym. Miłe ze strony wlascicieli hostelu było, że pozwolili nam jeść i spać za darmo.
Kolejnego dnia ruszyliśmy wcześnie rano zdobyć wulkan, który gdy tylko wynurzył się z chmur spoglądał, piękny i wyniosły na wioskę u jego podnóża. Imbabura – 4608 m n.p.m. I akurat tego dnia wszystko pokryło się gęstymi chmurami, nie mieliśmy szczęścia, widzieliśmy tyle co przed sobą. A może dodało to tego niesamowitego uroku, tylko my, kanapki z guacamole w plecaku i natura. Surowa i urzekająca.
Zupełnie zaskoczyła nas roślinność, kiedy wspieliśmy się do momentu, że wreszcie trzeba było się ubrać, zrobiło się zimno, a oddech stał się płytki. Otaczał nas zupełnie bajkowy świat pokracznych, kolorowych i pachnących roślinnych stworzonek.
Niestety nie udało nam się wejść na szczyt wulkanu, ze względu na to, że ostatnie metry były zbyt kamieniste i strome, a my w naszych smiesznych adidaskach. Mimo to niesamowicie było patrzeć w dół, na chmury, zupełnie jak z okna samolotu, czuć tą ogromną przestrzeń i przepaść tuż pod stopami. Było to też najwyższe miejsce, w jakim mieliśmy okazje być – 4475m n.p.m.
Najciekawsze w tej historii jest to, że następnego dnia mieliśmy tak potworne zakwasy, których nigdy byśmy się nie spodziewali po dwóch miesiącach jazdy rowerem. To wyjście bardzo nas uspokoiło po ostatnich smutnych dniach. Został nam jeszcze miesiąc podróży i chcemy go wykorzystać. Pozdrawiamy i ruszamy w kierunku Kolumbii!
Podziel się:
27 stycznia 2014 | Categories: Ekwador | Tags: Imbabura ecuador la esperanza ibarra wulkan volcano | Dodaj komentarz